W Radzionkowie po angielsku. "Adres się zmienia, klimat nigdy"

01.04.2019

Tego dnia w Radzionkowie wszystkie zmartwienia zeszły na dalszy plan. Fani Ruchu na chwilę zapomnieli, że obiekt, który właśnie otwarto wcale nie jest tym, o którym od lat marzyli, trenerzy i piłkarze "Cidrów" radzili sobie zaś mimo kadrowego kataklizmu, z którym mierzą się u progu ligowej wiosny. Jedni i drudzy w sobotę dali z siebie absolutnie wszystko i w kapitalnej atmosferze po 44-latach nieobecności w mieście świętowali powrót ligowego futbolu w granice własnej miejscowości.

Marcin Bulanda/PressFocus

Podpuścili, skasowali

Bez pauzujących za kartki Marcina Trzcionki i Amine Bougduigi oraz kontuzjowanych Roberta Wojsyka, Tomasza Harmaty, Szymona Małeckiego i Jakuba Barteczko wyszli na spotkanie ze Stilonem Gorzów "Żółto-Czarni". Radzionkowianie nerwowo weszli w mecz z konkurentem w grze o utrzymanie III-ligowego bytu, dali się zepchnąć do obrony i zwłaszcza w pierwszych fragmentach co najmniej kilka razy zapachniało golem dla gorzowian. U przyjezdnych aktywny był zwłaszcza Ukrainiec Myroslav Taranenko, ale piłka po jego strzałach, podobnie jak po próbach Łukasza Maliszewskiego, czy Rafała Świtaja, drogi do siatki nie znajdowała. Goście pudłowali lub trafiali w ofiarnie grających defensorów "Cidrów", a kiedy już futbolówka zmierzała w kierunku bramki gospodarzy, na wysokości zadania stawał ich golkiper, Dawid Stambuła. - Nie wyglądało to tak, jak zakładaliśmy. Chciałem ściągnąć presję z chłopaków, ale chyba nie do końca się to udało. Od początku było w nas dużo nerwowości. Nie umieliśmy wskoczyć na dobre tory - przyznawał trener radzionkowian, Kamil Rakoczy, mając na myśli pierwszą odsłonę wykonaniu Ruchu.

Po zmianie stron to nadal goście częściej szukali okazji na objęcie prowadzenia, ale ich próby wciąż kończyły się fiaskiem. Zdarzyło się nawet - po strzale Filipa Łaźniowskiego - że piłkę z linii bramkowej musiał wybijać pomocnik gospodarzy, Mikołaj Łabojko. Ruch mocno trzymał gardę, a gdy nadarzyła się okazja sam wyprowadził dwa nokautujące ciosy. Tym, który je wymierzył był Dawid Krzemień. 26-latek w 64. minucie skutecznie zamykał dośrodkowanie z rzutu rożnego autorstwa Łabojki, a na 4 minuty przed końcem regulaminowego czasu gry wykorzystał podanie od Kamila Kopcia, w sytuacji sam na sam ustalając wynik spotkania. - Stara piłkarska prawda mówi: podpuścić i skasować. Tak dzisiaj zrobiliśmy - podsumował  z humorem spotkanie Kamil Banaś, stoper, który pod nieobecność wykartkowanego Marcina Trzcionki pełnił rolę kapitana drużyny.

Brytyjska atmosfera

Bohater radzionkowian - Dawid Krzemień - podkreślał, że w sobotę skrzydeł dodawali mu fani miejscowych, którzy tłumnie wypełnili kameralny obiekt przy Knosały. - Kocham takie mecze. Uwielbiam, gdy jest więcej ludzi a trybuny żyją. Jeszcze lepiej, gdy kibice są metr od linii. Gdy byłem w Anglii właśnie takie stadiony mi się tam podobały. Trybuny usytuowane tuż przy linii, kibic żyje z zawodnikiem, a zawodnik z kibicem  - opowiadał pomocnik, który przed sezonem wrócił z Wielkiej Brytanii, gdzie grę w piłkę w Victorii Londyn łączył z pracą zarobkową.


Kibice Ruchu szczelnie wypełnili maleńki obiekt przy Knosały (fot. Marcin Bulanda/PressFocus)

Tuż po jego pierwszym golu najzagorzalsi fanatycy "Żółto-Czarnych" zaprezentowali efektowną oprawę, wywieszając przy tym hasło: "Adres się zmienia - klimat nigdy". Trudno się z tym nie zgodzić, Miejscowa społeczność aż kipiała od emocji, a jej ulubieńcy - podobnie jak choćby w przypadku ubiegłorocznego barażu o awans do III ligi z Polonią Bytom - znowu stanęli na wysokości zadania. - Mocno przeżyliśmy zburzenie stadionu przy Narutowicza, potem długo czekaliśmy na możliwość gry w Radzionkowie. To był ważny mecz dla całej radzionkowskiej publiczności. Na pewno trochę nas to sparaliżowało - przyznawał Kamil Banaś, piłkarz Ruchu i mieszkaniec Radzionkowa. - Wielkie podziękowania dla tych kibiców. Wypełnili trybuny, wspierali nas przez cały czas. Róbcie to dalej! - apelował do fanów trener Rakoczy.

Telefon po karetkę

Mecz, zwłaszcza tak ważny, to nie tylko gra w piłkę i doping. Najlepiej wiedzą to organizatorzy, którzy całą imprezę przygotowywali od dobrych kilku tygodni, a i tak w dniu spotkania ręce mieli pełne roboty. - Dużo było drobnych spraw, których trzeba było przypilnować do samego końca. Oznaczenie przejść, wyznaczenie miejsc dla kamer telewizyjnych i prasy, przygotowanie poczęstunku dla zaproszonych gości, czy rozlokowanie służb ochrony. Nie powiedziałbym, że to była improwizacja, ale biorąc pod uwagę że pierwszy raz byliśmy tu gospodarzem, trzeba było bazować na wyczuciu - opowiada Marcin Wąsiak, prezes Ruchu. O tym, że miejscowi działacze wyjątkowo uważnie musieli trzymać rękę "na pulsie" niech świadczy fakt, że szef III-ligowca nawet podczas symbolicznego, pierwszego kopnięcia piłki przez legendarnego Mariana Janoszkę, myśli miał zaprzątnięte kwestiami organizacyjnymi. -  Co miałem wtedy w głowie? Że jeszcze karetki nie ma na obiekcie. Nie umiała znaleźć wjazdu na stadion. Dlatego tym akurat momentem nie mogłem się nacieszyć, ale przecież cały dzień był symboliczny, ważny i przełomowy. Wróciliśmy do Radzionkowa, zrobiliśmy dużą imprezę. Pod względem organizacyjnym wyszło bardzo fajnie, z efektu sportowego też możemy być zadowoleni, do tego świetną atmosferę stworzyli kibice, bo były momenty gdy do dopingu włączał się cały stadion. To wszystko powinno sprawić, że na kolejne spotkanie ligowe w tym miejscu ludzie znowu będą chcieli zawitać - przewiduje sternik "Żółto-Czarnych".

Ciasny, ale własny

W sumie sobotnie widowisko zgromadziło niemal tysiącosobową widownię. Część biletów wyprzedała się w trakcie przedsprzedaży, te które pozostały w kasie w dniu meczu w komplecie rozeszły się jak ciepłe bułki. - Myślę, że w 99 procentach wszystko się udało. Ten jeden procent marginesu pozostawiam dla ewentualnych, drobnych niedociągnięć, które trzeba poprawić przed następnym meczem. Pewnie nie wszyscy byli hiper zadowoleni, bo przecież choćby biorąc pod uwagę układ trybuny niektórzy mieli ograniczoną widoczność. Na to akurat nie mamy wpływu Wszyscy wyszli jednak chyba usatysfakcjonowani. Były pewnie osoby, które przestraszyły się, że nie będzie już biletów i zrezygnowały z przyjścia. Pewnie gdybyśmy mieli obiekt spełniający wymagania dla imprez masowych i mogący pomieścić ze dwa tysiące ludzi, na którym każdy znalazłby miejsce siedzące, też bez problemu byśmy go zapełnili - ocenia Wąsiak.

Najważniejsze jednak dla Ruchu, że w końcu znalazło się dla niego jakiekolwiek miejsce. 44 lata - z przyczyn administracyjnych - grał poza granicami swojego miasta. Kiedy budowano stary obiekt przy Narutowicza tamten teren należał jeszcze do Radzionkowa, późniejsze zmiany kreślone na mapach przez urzędników "wepchnęły go" do Bytomia. Ostatnie pół roku - po wyburzeniu stadionu na Stroszku - to już prawdziwa tułaczka po okolicznych miejscowościach. - Tak naprawdę do tego boiska i miejsca dopiero się przyzwyczajamy. Do wielkości, do odległości - wyjaśnia Kamil Rakoczy. - Trudno, byśmy już czuli się tu jak u siebie, bo trenujemy na tym boisku raptem trzy tygodnie. Z dnia na dzień na pewno będzie jednak coraz lepiej. Mam nadzieję, że zrobimy tu naszą twierdzę - planuje Banaś.

autor: Łukasz Michalski

Przeczytaj również