Wojownik z miłością do futbolu. Odszedł prawdziwy Rocky

02.06.2020

Żarty, szydera, anegdoty sypiące się jak z rękawa. Duży luz. I pasja. O piłce mówił z pasją ogromną. Kochał ją, mam wrażenie, dziecięcą miłością - tak zapamiętam Piotra Rockiego.

Rafał Rusek/PressFocus

Pan Piłkarz. Nie tylko ze względu na umiejętności. Nie przede wszystkim. Przede wszystkim dlatego, że w wieku 44 lat wciąż wychodził na boisko tak, jakby właśnie toczył grę o najważniejsze trofeum w życiu. Zawsze naładowany, zawsze z błyskiem w oku, zawsze z chęcią, by coś udowodnić. Po setkach spotkań na najwyższym poziomie, na boiskach w Poraju, Piaskach, czy Koniecpolu wcale nie musiał tego robić. Ale on zawsze to samo – piłka, rywal, walka do ostatniego gwizdka. Przez te 1,5 godziny z hakiem nie liczyło się nic innego. Ilu takich znacie?

"Dziadek, daj sobie już spokój", "Ty łysy chu**, czas na emeryturę". Ja tylko czekałem na taki moment. Strasznie mnie to nakręcało. Strzeliłem bramkę, rzuciłem okiem na gościa, który coś wykrzykiwał i miałem cholerną satysfakcję, gdy bił mi brawo.

***

Prawdziwy „Rocky”. Gość, który za swój klub – bez względu z którego miasta w Polsce – szedł na wojnę. Nie każdą wygrywał, nie z każdego miejsca odchodził w idealnych relacjach, ale przez 28 sezonów w zawodowej piłce nikt nigdzie nie zarzucił mu, że odpuścił. Bo Piotrek nie odpuszczał. Tam gdzie grał, tam z reguły go kochano. Tam, gdzie mieli go za rywala, czasem nienawidzono, ale zawsze szanowano. Stadion był dla niego teatrem, boisko sceną, a kibice widzami, którzy zapłacili za spektakl. I on czuł się w obowiązku wywiązania się z roli, bycia na tych deskach najlepszym z artystów. Rozumiał oczekiwania trybun, potrafił je prowokować, ale i z nim rozmawiać. Zawsze, ale to zawsze utożsamiał się ze swoją publicznością.

Paliło się zwłaszcza w meczach derbowych. Pamiętam na przykład starcia z "Andrutem" (Arturem Andruszczakiem, przyp. red) na boku boiska. Byliśmy takie dwa chamy, zabijaki, jeździliśmy "na szpadzie" tak, że jeden drugiemu mógł zrobić krzywdę. Chodziło jednak o widowisko i podkręcenie atmosfery dla kibiców, tak, by żyli meczem i widzieli, że na boisku "słaba kość pęka"

***

Imponowało to, jak rozumiał młodych. Im dłużej grał, tym częściej opowiadał o poczuciu obowiązku, jakie ma wobec tych, którzy wchodzą w świat dorosłej piłki. Jego świat. Potrafił to robić, ale o tym najlepiej powiedzą ci, których „witał” w szatni i w ojcowski wręcz sposób uczył, jak się w tym wszystkim poruszać.

Od dawna dawało mi satysfakcję patrzenie jak rozwijają się młodzi zawodnicy, którym mogłem dawać przykład. Miło usłyszeć od nich: "miałeś Roki rację". (…) Każdego traktowałem tak samo. Dostawali ode mnie "zjebkę" za mówienie "Panie Piotrze". Mówiłem: "Słuchaj, jedziemy na jednym wózku i jesteśmy kolegami z drużyny".

Nie chodziło zresztą tylko o młodych. Chodziło o drużynę. Piotr Rocki musiał być liderem, przywódcą, osobą, która pchała wózek we właściwą stronę jednocząc przy tym całą szatnię. Piłkarska szatnia to zawsze była jego druga rodzina. Widać to na starych obrazkach z Wodzisławia, widać w jego opowiadaniach z Zabrza, widać w sposobie, w jaki pożegnali go w Radzionkowie.

***

Ostatni raz rozmawialiśmy raptem kilka tygodni temu. Pojawił się oczywiście temat Ruchu Radzionków, z którym przez dekadę tak zdążył się zżyć. Czekał na operację biodra, bo to dokuczało mu już w życiu codziennym. Pojawiała się niepewności o przyszłość drużyny w kontekście kryzysu wywołanego przez epidemię. - Zrobią mi to biodro, wskoczę do składu i to pociągniemy – rzucił. Śmiał się przy tym jak zwykle, ale kto go znał ten wie, że pod tym żartem tliło się zapewne pytanie: a właściwie, to czemu nie?

Może ewentualnie dlatego, że planował rozwijać się w fachu szkoleniowca. W pewnym momencie mocno się do niego zapalił. Nie wiem, jak ułożyłaby się ta kariera, ale wiem, że czekając na zabieg cholernie tęsknił za piłką. A teraz świat piłki tęskni za nim. Cholernie.

autor: Łukasz Michalski

Przeczytaj również