Spadek coraz bliżej. "Górale" muszą liczyć na cud i matematykę

09.05.2021

O ile jeszcze przed meczem z Wisłą Płock sytuację piłkarzy Podbeskidzia należało uznać za bardzo skomplikowaną, tak po końcowym gwizdku bezpośredniej rywalizacji przy Rychlińskiego, szanse beniaminka na utrzymanie zostały zredukowane niemal do minimum. To płocczanie mogli w sobotę unieść ręce w geście triumfu, natomiast pogrążonym w grobowym nastroju „Góralom” pozostaje obecnie tylko nerwowe liczenie punktów i oczekiwanie na przebieg wydarzeń w Mielcu.

Krzysztof Dzierżawa/PressFocus

Tuż przed pierwszym gwizdkiem i słynnym podkładem z „Janosika”, w trakcie którego piłkarze Podbeskidzia zawsze wychodzą na murawę, nad stadionem przy Rychlińskiego uniosły się dźwięki genialnej kompozycji Jerzego Matuszkiewicza, stworzonej na potrzeby serialu „Stawka większa nad życie”. Wybór całkiem trafiony, bo chyba żaden tytuł polskiego czy jakiegokolwiek innego serialu nie oddawałby tego, ile dla beniaminka znaczył sobotni pojedynek z Wisłą Płock. Rywalem, który przed tym weekendem wcale nie mógł być jeszcze pewny ligowego bytu, a jego ewentualna porażka przy Rychlińskiego zdecydowanie podkręciłaby emocje w walce o utrzymanie.

Co równie istotne, „Górale” złapali głęboki oddech po ostatniej porażce Stali Mielec i ewentualne zwycięstwo w meczu o życie spowodowałoby, że po dłuższym czasie mogli oni (przynajmniej na kilkanaście godzin) wyskoczyć nad „czerwoną strefę”. Tak się nie stało, mimo że beniaminek zaliczył mocne wejście w spotkanie i szybko objął prowadzenie po przepięknym trafieniu Jakuba Hory. W późniejszych fragmentach przyjezdni z województwa mazowieckiego zdołali jednak zrealizować to, po co przyjechali na wciąż pusty stadion przy Rychlińskiego. Korzystny wynik w postaci jednego punktu.

Można by się było zastanawiać, co by było, gdyby Dmytro Bashlai w końcu zachował się odrobinę odpowiedzialnej we własnym polu karnym i albo odpuścił niemal wychodzącemu za linię końcową Dawidowi Kocyle, albo chociaż wykonał wślizg kilka sekund wcześniej. W obozie Podbeskidzia doszedł zatem kolejny aspekt do potencjalnych przypuszczeń (prawie jak w piosence Łony o używanym jak zaklęcie słowie „gdyby”), ale fakty są takie, że po raz kolejny bielszczanie sprezentowali rywalowi punkty przez popełnione błędy indywidualne. Tak to wyglądało za trenera Brede i, mimo nieco pewniejszej postawy oraz dokonanej zmiany stylu gry zespołu, również podczas kadencji Roberta Kasperczyka.

- Byliśmy w stanie spokojnie wygrać ten mecz, ale ciężko pokusić się o pełną zdobycz, jeśli rozdaje się prezenty drużynie przeciwnej. Prowadząc 1:0, graliśmy bardzo solidnie, umiejętnie schodziliśmy ze średniej do niskiej strefy i mieliśmy swój plan na drugą połowę, ale w zupełnie niegroźnej sytuacji sprokurowaliśmy rzut karny - tak całą sytuację bez ogródek komentował opiekun Podbeskidzia, a jego nastrój bezwzględnie należało uznać za minorowy. 

Po tej sytuacji Wisła nie musiała już forsować tempa - nic więc dziwnego, że podopieczni Macieja Bartoszka całkowicie oddali pole rywalom, zmuszali go do rozgrywania akcji w ataku pozycyjnym i na własnej połowie oczekiwali na dalszy rozwój wypadków. Ich rywale bili za to głową w mur, bo raz, że nie byli w stanie przełamać defensywnego muru rywala, a dwa, że nie mieli ku temu odpowiednich wykonawców. Pewne ożywienie w poczynania Podbeskidzia wprowadzili dopiero zmiennicy, ale gol Petera Wilsona ze spalonego i jedno groźne zagranie wzdłuż bramki to było za mało, by zaskoczyć golkipera drużyny przeciwnej. W tworzonych akcjach brakowało bowiem m.in. odpowiedniej dokładności. 

- W pierwszej połowie mieliśmy swoje szanse i byłem w 100% pewny, że wygramy ten mecz. Stało się co się stało. W drugiej postawiliśmy na prostszą grę, tak jak trener chciał, niestety to nie przyniosło skutków. Oni jadą do domów szczęśliwi, a my jesteśmy na pozycji spadkowej. Nadal musimy wierzyć, że jesteśmy w stanie pokonać Legię, a Mielec nie zdobędzie wystarczająco punktów - przyznał po meczu rozgoryczony obrońca Milan Rundić, choć obrazkiem, który tylko spuentował to smutne popołudnie przy Rychlińskiego, było zachowanie Michala Peskovicia po udzielonym wywiadzie dla stacji Canal+. Słowacki bramkarz rozpłakał się przy swojej ławce rezerwowych, zdając sobie sprawę z tego, że los jego zespołu jest już niemal przesądzony. 

Oczywiście, degradacja „Górali” wcale jeszcze nie stała się faktem, a jeżeli Stal Mielec pogubi w niedzielny wieczór punkty z warszawską Legią, bielszczanie będą mieli jeszcze w stolicy o co walczyć. No ale właśnie… Czy drużyna, która do tej pory przywiozła z delegacji zaledwie trzy oczka, zanotuje upragnione przełamanie akurat na stadionie mistrza Polski, który po końcowym gwizdku rozpocznie z kibicami uroczystą fetę z okazji wywalczenia tytułu? Jak widać, „Góralom” przed ostatnią kolejką pozostała już chyba tylko wiara i matematyka. - Mamy tylko małe szanse, ale wciąż wierzymy, że cud się zdarzy. Skoro potrafiliśmy pokonać Legię u siebie - jestem pewien, że możemy to zrobić ponownie. To są tylko piłkarze, grają tylko w klubie o lepszej renomie i finansach, ale to nadal my możemy to zrobić - zapewnia cytowany wcześniej Rundić, choć stojące przed nimi zadanie naprawdę urosło do miana karkołomnego. 

Nadzieje beniaminka robią się coraz bardziej płonne, frustracja kibiców sięga zenitu i w tym wszystkim szkoda tylko legendarnego masażysty w sztabie Podbeskidzia - Marka Ociepki, który zapewne nie spodziewał się przejścia na zasłużoną emeryturę w takich okolicznościach.

autor: Piotr Porębski

Przeczytaj również