Między szybem kopalnianym a kościelną wieżą

28.12.2020

Nie ma dobrego polskiego odpowiednika terminu „groundhopper”. Zresztą niektórzy spośród ludzi określanych w ten sposób o tym, że są „groundhopperami”, dowiedzieli się dopiero wiele lat po tym, jak zaczęli realizować swoją pasję. Są wśród nich i tacy, którzy w ciągu 365 dni potrafią odwiedzić prawie 150 boisk i zobaczyć na nich tyle samo spotkań piłkarskich. To pierwsza część opowieści o „stadionowych turystach”.

Čierny Balog na Słowacji (w regionie bańskobystrzyckim) i tamtejszy stadion(ik), przez który – torami rozdzielającymi boisko od krytej trybunki – w trakcie piłkarskiego meczu przejeżdża zabytkowa kolejka, ciągnięta przez buchający kłębami dymu parowóz to już klasyka na szlaku groundhopperów. „Czyim szlaku?” - zapytacie pewnie, jeśli na co dzień nie pasjonujecie się ani futbolem, ani... językiem angielskim. No więc... trudno wprost przełożyć na polski nazwę ludzi uprawiających owo szczególne hobby. Najbardziej popularne translatory bywają mało pomocne: groundhopping to w przekładzie na nasze... groundhopping, a groundhopper – oczywiście groundhopper. No, niektóre dodają jeszcze, że to „mały, przeważnie brązowy owad, który przypomina konika polnego i ma dobrze rozwinięte skrzydła”. I może ta ostatnia definicja jest bliska prawdy: groundhopperzy – czyli „boiskowi turyści” - przemieszczają się bowiem „skokowo”, niczym pasikonik, ze stadionu na stadion. Stop; stadiony – w rozumieniu wielkich aren piłkarskich – tak naprawdę odwiedzają rzadko. Dużo ciekawsze są bowiem po prostu boiska: z dwiema bramkami; z liniami bocznymi zbiegającymi się pod kątem prostym (albo i nie...) z liniami końcowymi; wreszcie z paroma rzędami ławek imitującymi trybuny.

- Nigdy nie pasjonowało mnie oglądanie pustych stadionów i strzelanie sobie „selfie” na tle pustej widowni Camp Nou czy Old Trafford. Za to frajdę sprawia mi oglądanie meczu amatorów w klasie B, w jakimś miejscu na „piłkarskim końcu świata” - mówi Mariusz Zieliński z Katowic. Takich jak on jest w Polsce – jak się okazuje – bardzo wielu. W 2019 związkowy portal „Łączy nas piłka” zorganizował zabawę „100 meczów na 100-lecie PZPN”. Zieliński był jedną z 23 osób, która przyznała się do osiągnięcia takiej liczby oglądniętych na żywo spotkań piłkarskich” - ba; zajął drugie miejsce w kraju; ale to tylko wierzchołek góry lodowej, drobny procent tych, którzy w każdy weekend wsiadają w samochód, względnie pociąg lub autobus, by podróżować z miasta do miasta, z wioski do wioski, wreszcie z boiska na boisko, i w ten sposób odkrywać nowe miejsca, nowych ludzi, nowe atrakcje.

Tak; motywacja w tej swoistej gałęzi turystyki bywa różna. „Przy okazji futbolowych wypraw, poznawanie okolic ciekawych historycznie i turystycznie (...). Atrakcyjne są dla mnie także potrawy kuchni narodowych i regionalnych” - przyznawał na przykład w rozmowie z „ŁnP” Janusz Długokęcki z Namysłowa, słynny „Janusz on tour”. Słynny, bo biało-czerwoną flagę z tym właśnie napisem – i charakterystycznymi wymalowanymi na niej wąsami, czyli znakiem rozpoznawczym ich właściciela – zobaczyć można i na meczach reprezentacji, i klasy C, o ile akurat gości na nim jeden z najbardziej rozpoznawalnych rodzimych groundhopperów. Wspomniany Mariusz Zieliński też mówi o walorach poznawczych swych piłkarskich wypraw. - Jeśli jestem gdzieś pierwszy raz, zawsze staram się połączyć wizytę na piłkarskim spotkaniu ze zwiedzeniem okolicy, poznaniem najciekawszych miejsc. Pewnie bym w takie ciekawe – jak się okazuje – miejsca nigdy nie „zbłądził”, gdyby nie owa pasja stadionowa – dodaje.

Rzeczywiście; jego konta na portalach społecznościowych pełne są zdjęć nie tylko z boisk różnych poziomów rozgrywkowych, ale także interesujących budowli, „cudów natury” albo po prostu ładnych krajobrazów. Ot, choćby fotografia kościelnej wieży w promieniach zachodzącego słońca. To Krostoszowice – wioska na południowych rubieżach województwa śląskiego i Polski w ogóle. Gra tu klub o nazwie Inter (!), boisko wybudowano na terenie pokopalnianym, o czym przypomina pomnik mający symbolizować istniejący niegdyś w tym miejscu szyb kopalni „1 Maja”.


(fot. Mariusz Zieliński)

Ta pasja potrafi „gonić” człowieka po całym świecie – a przynajmniej Europie. Wie coś o tym choćby „Kibic Rafał” - tyszanin właśnie (19 grudnia 2020) zauważył na Twitterze: „Weekend bez wizyty na stadionie. Straszna rzecz”. Jemu zdarza się w swój osobisty raport o groundhoppingu wpisywać lokalizacje mocno od rodzinnych stron odległe: w 2019 pinezki na wirtualnej mapie podróży wbijał między innymi w Bułgarii, na Węgrzech, w Austrii, na Słowacji i w Słowenii, w Niemczech, ale także w Gruzji i w Izraelu! Cytowany już Mariusz Zieliński ma z kolei odnotowane mecze na Islandii i na Wyspach Brytyjskich. - Taki Londyn mógłby być spełnieniem marzeń każdego groundhoppera, skoro według wskazań specjalnej aplikacji - a są takie, które ułatwiają życie ludziom wędrującym po stadionach – jednego dnia ma się do wyboru około 100 meczów na kilkunastu szczeblach rozgrywkowych Niestety, niemal wszystkie o tej samej godzinie... - wzdycha na koniec.


Rozważny i romantyczny... krajobraz na groundhopperskim szlaku. W Krostoszowicach - tuż przy Autostradzie Bursztynowej - rozważnie pomyśleli o zachowaniu pamiątek z przeszłości: stąd symboliczny górniczy szyb. O romantyzm zadbała zaś sama natura: zachód słońca nad krostoszowicką parafią (fot. Mariusz Zieliński)

No właśnie; groundhopping – poza wizytą na trybunach – to także gruntownie przygotowywana na każdy weekend strategia podróży. Późną wiosną i wczesną jesienią – kiedy na boiskach „na krańcu świata” grywa się czasem i o 18.00 – jest szansa na zobaczenie jednego dnia aż czterech gier. - Miewałem takie weekendy – przyznaje Zieliński. Warunek jest oczywisty: własny środek transportu. Gorzej, jeżeli są nim... dwie nogi. A tak jest w przypadku Sebastiana Kuchty – speca od piłki w powiacie mikołowskim. Już jakiś czas temu postanowił, że swą pasję realizować będzie w systemie – mówiąc żartobliwie - „per pedes”, czyli... pieszo. Akcja z hastagiem #zbutanamecz pozwoliła mu – jak pieczołowicie wyliczył – na zebraniu 634 przespacerowanych kilometrów; i to tylko w drugiej połowie 2020 roku, bo przygodę zaczął w lipcu! „W zdrowym ciele zdrowy duch” - jak widać, również i ta maksyma może być dobrą motywacją do uprawiania groundhoppingu.

Podobnym przesłaniem kieruje się Jacek Bula z Raciborza. - Na co dzień pracuję z niepełnosprawnymi dziećmi. To zajęcie bardzo odpowiedzialne, ale i wyczerpujące. Wyprawa na mecz – niekoniecznie piłkarski - to dla mnie swego rodzaju mentalna odskocznia – wyjaśnia autor bloga „Trzi rogi – elwer”. Jacek jest jednym z najbardziej „rutynowanych” groundhopperów; jeździł po stadionach okręgu raciborskiego i rybnickiego na wiele lat przed tym, nim ów termin – i hobby – w ogóle się narodziło. - Że można mnie tak nazwać, uświadomili mi dopiero koledzy kilka lat wstecz, podczas spotkania groundhopperów w Rybniku – uśmiecha się raciborzanin. Zapisał już wiele stron swego pamiętnika boiskowych wojaży, kolekcja zdjęć też liczy kilkaset odbitek papierowych i zapisów cyfrowych. Czasem zupełnie zaskakujących i niezwykłych – o czym będzie okazja napisać w kolejnej części naszej podróży przez regionalne (i nie tylko) boiska ze śląskimi groundhopperami.

autor: Dariusz Leśnikowski

Przeczytaj również