Mecz z żółtym i czerwonym kolorem w tle. Osłabieni "Górale" ulegli Sandecji

16.10.2021

W drugim ligowym meczu u siebie z rzędu, piłkarze Podbeskidzia Bielsko-Biała musieli przed zdecydowaną większość czasu grać w osłabieniu po czerwonej kartce dla jednego ze swoich zawodników. Tym razem jednak nie powtórzył się scenariusz ze spotkania z Resovią, a "Górale" - mimo podjętej walki i pozostawieniu po sobie całkiem niezłego wrażenia - ulegli przy Rychlińskiego Sandecji Nowy Sącz 0:1.

Krzysztof Dzierżawa/PressFocus

Aż dwa tygodnie mieli piłkarze Podbeskidzia Bielsko-Biała na wyciągnięcie wniosków po wysoko przegranym spotkaniu w Legnicy. Trenerski duet „Górali” musiał szczególnie nagłowić się nad tym, jak wyeliminować z gry m.in. wciąż pojawiające się błędy w defensywie, spowodowane w dużej mierze niefrasobliwością czy spóźnieniami w kryciu. Bielszczanom w powrocie na zwycięską ścieżkę chcieli jednak przeszkodzić przyjezdni z Nowego Sącza, którzy z powodu remontu stadionu rozgrywają wszystkie spotkania na wyjeździe, ale nie przeszkadza im to w utrzymywaniu miejsca bardzo blisko strefy barażowej. 

W sobotni wieczór pomocną dłoń popularnym „Sączersom” podał jednak pomocnik gospodarzy, Michał Janota. Ciężko stwierdzić inaczej, skoro w dwóch pozornie prostych sytuacjach w okolicach środka pola, pomocnik najpierw „popisał” się ciosem w stylu kung-fu, a kwadrans przybił stempel na nodze Senegalczykowi Elhadji Maissy Fallowi. Tym samym zawodnik, po transferze którego wielu mogło się spodziewać, że wspomoże spadkowicza doświadczeniem oraz ograniem, osłabił swój zespół w najgłupszy możliwy sposób. Kibice zresztą nie ukrywali swojej frustracji zarówno względem decyzji sędziego (który akurat przyznaniem dwóch kartek z pewnością się obronił), ale i wobec piłkarza, zaliczającego na razie bardzo nieudany powrót do starego-nowego zespołu. - Te sytuacje z czerwonymi kartkami musimy uważnie przeanalizować, bo gramy dobrze w piłkę, ale jedna sytuacja może diametralnie zmienić przebieg rywalizacji - powiedział po spotkaniu mocno rozczarowany Piotr Jawny.

Po przedwczesnym zejściu pomocnika do szatni, gospodarze mogli poczuć swoiste deja vu z ostatniego domowego pojedynku z Resovią. Wówczas bowiem Podbeskidzie musiało aż przez godzinę grać w osłabieniu, ale tym razem czas ten był dłuższy o blisko 10 minut. Przekleństwem bielszczan był jednak fakt, że o ile rzeszowianie nie mieli przy Rychlińskiego właściwie żadnych ofensywnych argumentów, Sandecja była w stanie szukać swoich szans po kontrach oraz stałych fragmentach gry. Poza tym było widać, że czerwona kartka dodała podopiecznym Dariusza Dudka pewnego wiatru w żagle, bo do feralnej z perspektywy gospodarzy 18. minuty, długimi momentami mieli problem ze stawianym pressingiem i żywiołowością najwyżej ustawionych tego dnia Goku Romana czy Giorgiego Merebaszwiliego. 

- W piłce chodzi głównie o to, żeby zdobywać punkty, a nie ładnie grać - przyznał opiekun Sandecji, który wraz z zakończeniem pierwszej połowy mógł odczuwać sporą satysfakcję z powodu uzyskanego wyniku. W końcu piłkarze z województwa małopolskiego wykorzystali wolną przestrzeń w defensywie rywala i pokonali Polacka za sprawą uderzenia Tomasza Boczka na raty. - Muszę pogratulować moim chłopakom, zawsze grającym na sto procent bez względu na okoliczności. Mieliśmy swoje ciężkie momenty, choćby w podejmowanych pojedynkach jeden na jeden, ale je przetrwaliśmy. Mamy swoje ograniczenia, jesteśmy wciąż na etapie budowy w wielu kwestiach - dodał na pomeczowej konferencji szkoleniowiec „Sączersów”. 

Nie można jednak powiedzieć, że perspektywa tak długiej gry w osłabieniu całkowicie załamała gospodarzy, gdyż po zmianie stron bielszczanie często przenosili ciężar na połowę rywala i starali się grać swoje. Dobre wrażenie sprawiał chociażby przesunięty wyżej wszędobylski Ezequiel Bonifacio, dla którego był to pierwszy mecz w wyjściowym składzie spadkowicza w Fortuna 1. Lidze. Sporo ożywienia wniósł także inny obcokrajowiec - wprowadzony z ławki Titas Milasius, a jego dwie okazje sprawiły Dawidowi Pietrzkiewiczowi sporo problemów. 

I o ile waleczność oraz konsekwencja w grze gospodarzy mogły w pewnym sensie imponować, nie przyniosło to upragnionego efektu w postaci zmiany wyniku. - Mimo gry w osłabieniu cały czas dominowaliśmy, nie ograniczaliśmy się do bronienia i tworzyliśmy sobie sytuację z zespołem, który zgromadził do tej pory sporo punktów. Musimy jednak na przyszłość być bardziej odpowiedzialni, bo liczy się to co w sieci. Czerwona kartka bardzo skomplikowała nam sytuacje, ale nie możemy się załamywać bądź biczować, bo zespół wciąż robi postęp. Nie schodzimy z naszej drogi, a wyniki prędzej czy później przyjdą. Obiecujemy, że będziemy starali się grać swoją piłkę co tydzień, a tego rezultatu nie będziemy traktowali jako jakieś fatum - dodał opiekun Podbeskidzia, dla którego sobotni mecz zakończył się drugą z rzędu ligową porażką.

Po ostatnim gwizdku najwięcej uwagi poświęcano jednak nie naprawdę nieźle dysponowanym bielszczanom czy też skutecznej w defensywie oraz posiadającej spore szczęście Sandecji, a… postawie sędziego Pawła Pskita. O ile jego wcześniejsze decyzje zwyczajnie się broniły, tak później można było mieć wrażenie (szczególnie w samej końcówce), że zaczął on tracić kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami. Zresztą, aż dziesięć pokazanych łącznie żółtych kartek, a także przeraźliwe gwizdy, w akompaniamencie których trójka arbitrów schodziła do szatni, zdecydowanie mają swoją wymowę. Nie zmienia to faktu, że goście odnieśli dziś już siódme wyjazdowe zwycięstwo w tym sezonie i znacząco zbliżyli się do pierwszoligowego podium. „Górale” z kolei tracą do Sandecji cztery punkty, zajmują w tabeli 7. miejsce i dość szybko muszą wyczyścić głowy po ostatnich wpadkach. Ich kolejny ligowy mecz odbędzie się bowiem już w czwartek, gdy Podbeskidzie wraz ze Stomilem odrobią zaległości z 12. ligowej kolejki.

autor: Piotr Porębski

Przeczytaj również