Grzegorz Pater: Chwała tym, którzy wytrwali w Podbeskidziu (wywiad)

06.02.2012
Grzegorz Pater jest częścią historii Wisły Kraków i Podbeskidzia Bielsko-Biała. Piłkarz, który strzelił dwa gole Barcelonie, opowiada o Marcinie Broszu, korupcji, Sławomirze Cienciale i wielu innych rzeczach...
Co pan obecnie robi?

Grzegorz Pater: - Zajmuję się troszkę trenerką i gram jeszcze w Podgórzu Kraków. Nadarzyła się propozycja objęcia tego zespołu. Z początku nie chciałem tam grać, ale już leci drugi rok. Natomiast na ten moment leczę kontuzję, której doznałem pół roku temu i powoli dochodzę do siebie. Przygotowuję na razie zespół do rundy rewanżowej, bo chcemy powalczyć o awans do IV ligi. Zajmujemy czwartą pozycję, mamy osiem punktów straty, lecz to nie jest wiele. Wszystko jest do nadrobienia w tej lidze. Idziemy pełną parą z przygotowaniami.

Początki jako trener ma pan bardzo obiecujące - w pierwszym sezonie awans do okręgówki, teraz jako beniaminek jesteście w czołówce...

- Mam bardzo fajną, sympatyczną grupę. To młodzi chłopcy, którzy garną się do tego, by trenować. Staram się im przekazać doświadczenie boiskowe, a w każdym treningu uczestniczy minimum 16 zawodników, więc - jak na ligę amatorską - jest to wysoka frekwencja. Co prawda trenujemy tylko trzy razy w tygodniu, bo częściej chłopcy by nie dali rady. Idzie nam, jak idzie. Wywalczyliśmy awans, nie ma dużej przepaści między A klasą, a okręgówką, ale już te zespoły grają troszeczkę inaczej. Chłopcy przekonali się, że można powalczyć nawet o IV ligę. Mamy trochę dziwny sezon, bo z zespołami, które walczą o awans, potrafiliśmy sobie poradzić, natomiast poprzegrywaliśmy mecze z teoretycznie słabszymi. To moja, i chłopaków, bolączka, że nie lekceważymy rywali, ale jednak przed meczem troszkę punkty dopisujemy. Ja - ze swojego doświadczenia - wiem, że to najgorsze spotkania, jakie można rozgrywać. Na silniejszego rywala zawsze się zepniemy.

W pana drużynie nadal gra Łukasz Gorszkow. Od czasów Podbeskidzia Bielsko-Biała jesteście razem wszędzie - po odejściu z Bielska-Białej była Skawinka, teraz jest Podgórze...

- Myślę, że Łukasz też nie chciał się już ruszać z Krakowa i pomaga mi dużo, jeśli chodzi o treningi. Podpowiada młodszym kolegom. Jest to duża grupa, dlatego jednemu trenerowi jest ciężko ogarnąć każde zagranie. Oprócz tego pomaga też na boisku. On zazwyczaj występuje na stoperze i dyryguje kolegami, a ja w drugiej linii starałem się poukładać zespół od środka. Dużo trudniej jest dyrygować i podpowiadać z ławki. Nie zawsze wszyscy słyszą, a potem tylko trener chodzi i się wkurza, że coś nie idzie tak, jak powinno.

W tym roku skończy pan 38 lat. Wielu pana rówieśników jeszcze biega po boiskach ekstraklasy i I ligi, a pan zniknął z profesjonalnej piłki już cztery lata temu. Dlaczego tak szybko?

- Troszeczkę nad tym ubolewam, bo chęci do gry jeszcze są. Zresztą codziennie pracuję, żeby jak najszybciej  wrócić na boisko. Rwę się choćby do tego, żeby pograć w oldbojach, czy w V lidze. Przeszkadza mi jednak zdrowie, bo kręgosłup się odzywa coraz bardziej. Niestety, te obciążenia piłki zawodowej coraz ciężej odczuwałem. Już pod koniec przygody w Podbeskidziu, były takie mecze, po pełnym tygodniu treningów, że jednak odczuwałem ten kręgosłup. Doktorzy nawet sugerowali, żebym poszedł na jakiś zabieg, ale podjąłem inną decyzję. Sporo pomógł mi pan Adam Waśko z Bielska-Białej, który ma tam swoją klinikę. Uczęszczałem do niego i mocno mi stan kręgosłupa poprawił. Chciałoby się pograć jeszcze w I-II lidze, ale kariera ma się już powoli ku schyłkowi. Można się jeszcze pobawić, bo ciężko się rozstać z piłką.  Nie gram siedem miesięcy i nie mogę sobie znaleźć miejsca w domu. Chciałbym wreszcie trochę pokopać, ale z nogą coraz lepiej, więc myślę, że w połowie kwietnia wrócę.

Przyszłość wiąże pan z pracą trenerską na wyższym poziomie?

- Na razie mam tylko jakieś przetarcia. Skończyłem kurs trenera drugiej klasy. Przepisy wymagają, by poprowadzić drużynę przez okres dwóch lat. Potem można się starać o I klasę. Gdyby nie było takiego wymaganego okresu, to od razu bym poszedł. Na razie tylko się przyglądam, jak to jest. Zobaczymy, czy pójdę w trenerkę. Po namowie kilku znajomych objąłem zespół, zwłaszcza, że na treningi nie mam daleko i tak się zaczęło. Początki kiedyś muszą być. Jest to fajna odskocznia. Na pewno przy piłce zostanę, ale czy jako trener, czy jako działacz, tego jeszcze nie wiem. Póki zdrowie pozwala jeszcze za nią biegam.

A z Wisłą, której jest pan jedną z legend, jest pan jeszcze jakoś związany?

- Tylko w ten sposób, że chodzę na mecze. Mamy karnety, swój sektor, bo klub się postarał o byłych zawodników.  Spotykamy się z byłymi kolegami z drużyny, trenerami, oglądamy mecze. Chodzę na Wisłę i grywam w jej oldbojach. Zawsze jest ta adrenalinka. Każdy chce udowodnić, że jest lepszy.

Od początku kariery marzył pan o Wiśle?

- Tak. Zawsze młodemu chłopakowi marzy się gra w dobrym klubie. Choć miałem bardzo daleko na treningi, bo dojeżdżałem z Nowej Huty, więc trzeba było przejechać cały Kraków. Mieliśmy taką "dziką" drużynę i występowaliśmy w turniejach, które różne kluby organizowały, żeby wyłowić młodych chłopaków. Tak się złożyło, że wygraliśmy turniej Hutnika Kraków i zaproponowali nam, żebyśmy tam chodzili na treningi, ale powiedzieliśmy, że jeszcze jeden mamy do wygrania. Tydzień później organizowała podobny Wisła, tamten też wygraliśmy i, że Wisła była troszeczkę wyżej i bardziej działała na wyobraźnię, to przystąpiliśmy do treningów z jej trampkarzami. Trochę wyrzeczeń było, bo trzeba było pilnować szkołę, dojeżdżać, ale z perspektywy całej kariery nie żałuję, bo niejeden chłopak chciałby osiągnąć z Wisłą to, co ja osiągnąłem. Życzę każdemu, żeby przeżył coś takiego. Ja wszystkich celów dosięgnąłem - zdobyłem mistrzostwo, Puchar Polski, Puchar Ligi, Superpuchar, grałem w europejskich pucharach. Miłe wspomnienia. Na pewno się tego nie zapomni.

Już w wieku 19 lat zadebiutował pan w Wiśle, a jako 20-latek był pan jej podstawowym piłkarzem. Dziś zdarza się to bardzo rzadko...

- Dokładnie. Patrzę trochę z boku na tych młodych chłopaków i naprawdę, buduje się coraz lepsze stadiony, bazy treningowe, płyty. Gdyby się cofnąć ileś lat wstecz, tego naprawdę nie było. Ale też piłka była w głowie tych chłopaków inaczej postawiona. Teraz chciałoby się znów mieć 19 lat i dopiero zaczynać. Aż przyjemnie iść na stadion, z dopingiem, murawami. W tym okresie, kiedy ja grałem, musieliśmy wyjechać za granicę, żeby zobaczyć super obiekty. Wyrasta troszkę inne pokolenie, inaczej patrzące na sport, aczkolwiek w każdej pracy, obojętne, czy to będzie piłka nożna, czy budowanie domów, trzeba zaangażować całego siebie. Bez tego niczego się nie osiągnie. Nawet jak spojrzymy na Justynę Kowalczyk. Nie ma jej w domu, cały czas zgrupowania, starty, pełno wyrzeczeń, ale są tego efekty. To jest coś wspaniałego, gdy przybiega się na metę, czy wygrywa mecz.

Najlepszy moment pana kariery to pamiętny mecz eliminacji Ligi Mistrzów przeciwko Barcelonie, gdy strzelił pan dwa gole?

- Wszyscy dobiegają do tej Barcelony, bo pamiętają bramki. Natomiast z przebiegu całej przygody z piłką, było kilkanaście meczów naprawdę wspaniałych. Rozgrywałem lepsze spotkania, nie strzelając bramek, natomiast tu przeważają te dwa trafienia. Każdy je zapamiętał bardziej, niż grę. Kibic najbardziej lubi gole, a wtedy było co oglądać, bo padło ich aż siedem. Gorzej było w rewanżu, ale jadąc tam wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. To był jeden z lepszych zespołów świata, ciężko było na coś liczyć, natomiast też nie było tragedii, bo dopiero w 70. Minucie straciliśmy bramkę. Fajne doświadczenie zagrać na takim stadionie i teraz człowiek - jak ogląda tę Barcelonę i ten stadion - łezka mu się w oku kręci, że tam był.

Jak pan patrzy na obecną Barcelonę - trochę lepszą niż ta sprzed 10 lat – to też musi pan odczuwać dumę...

- Z biegiem czasu zawodnicy i trenerzy się zmieniają. Nie można porównać obecnej i ówczesnej drużyny. Na tamte czasy Barcelona była, jak ta dzisiejsza. Reprezentantów krajów tam trochę było. Wisła była zupełnie inna, teraz też jest zupełnie inna. Poszli w stronę zatrudniania obcokrajowców. Zobaczymy, jak to wyjdzie w przyszłości, ale ja jestem zdania, że każdy zespół powinien sobie od podstaw wychować zawodnika. Później można  się szczycić tym, że z tego zespołu, po dobrym szkoleniu, zawojował nawet Europę, czy boiska krajowe. To jest ważne. Ten wychowanek będzie zawsze serducho oddawał dla klubu. Ja nie mówię, że inny nie, ale to jest zupełnie inne podejście. Czasem traktują to jako przystanek w karierze.


Łukasz Laskowski/Pressfocus

Po meczu w Krakowie z Barceloną wymienił się pan koszulkami z Rivaldo. Pół-żartem mówi się, że po tak spektakularnym występie, odbyło się to z inicjatywy... Brazylijczyka.

- Oczywiście było odwrotnie. Zawsze, gdy graliśmy z takimi zespołami, starałem się wymienić koszulkami z jakimś wielkim piłkarzem. Ja spytałem Rivaldo, czy zgodziłby się wymienić koszulkami.

Pana ostatni mecz w Wiśle to koniec pewnej epoki. Po pięknych zwycięstwach przyszła porażka z Valarengą Oslo...

- Kiedyś musiał przyjść kres, po tych bardzo dobrych występach, jak z Schalke, Parmą, Interem. Trafiło na Valarengę. Później Wisła przegrywała z gorszymi zespołami. Na tuzy zawsze była mobilizacja. Nie musiało jej być nawet ze strony trenera, sam zawodnik czuł ją w sobie już kilka dni przed.

Dlaczego nagle skończyła się pana kariera w Wiśle?

- Długo nie oddawałem miejsca na prawej pomocy, ale przyszedł sezon, w którym trener Kasperczak zaczął mnie powoli odstawiać. Stawiał na Kalu Uche, czy Damiana Gorawskiego i nagle w hierarchii spadłem na trzecie miejsce. Dotknęło mnie to. Może to mój problem, trzeba było to przeczekać. Ale człowiek ambitny, nie chciał grać po IV-ligach, a tam wtedy były rezerwy. Pewnego dnia trener Kasperczak wziął mnie na rozmowę i wyłożył kawę na ławę, że jestem w zespole, ale wielkich szans na grę nie będę miał. Do mnie miała należeć decyzja, czy pójdę na wypożyczenie, czy odejdę. Poszedłem na pół roku do Polkowic, później wróciłem i... mogłem zostać. Przeczekać pół roku. Później okazało się, że Gorawski i Uche odeszli i ja prawdopodobnie bym wrócił na swoje miejsce i może skończył grać dopiero parę lat temu. Obliczałem sobie, że gdybym został w Wiśle, to jeszcze z pięć dodatkowych mistrzostw Polski mogłem zdobyć. Stało się inaczej i trudno...

Z perspektywy lat, transfer akurat do Polkowic to było dobre rozwiązanie?

- Na pewno nie. Chodziło o to, żeby grać w ekstraklasie. Każdy popełnia błędy, niczego nie da się cofnąć.

Pobyt w Polkowicach odbija się panu czkawką także jeśli chodzi o korupcję. Dobrowolnie poddał się pan karze...

- Na pewno tak. Nie ma co ukrywać, że działo się tak, a nie inaczej. Gdzieś się to pewnie będzie ciągnąć za mną już do końca. Dla mnie to już temat zamknięty. Taki system panował i nie bardzo się dało przed tym uciec. Mieliśmy trochę pecha, grając w tamtych czasach. Ale nie było się z czym ukrywać - dostałem premię, gdzieś zniknęła, wiadomo. Wolałem dobrowolnie poddać się karze i jakoś to zostawić za sobą.

Zaledwie trzy lata po spektakularnym występie z Barceloną trafił pan do Bielska-Białej. Jak to się stało?

- Żona, dwójka dzieci zostali w Krakowie, dzieci szły do szkoły. Ciężko było ich zabierać gdzieś daleko. Zawsze marzyła mi się gra za granicą, parę ofert miałem, jednak nic nie doszło do skutku.

Barcelona o pana nie pytała...?

- Nie (śmiech). Nie przesadzajmy. Ci z lepszych klubów oglądają zawodnika przez cały sezon. Ślepej kurze też się może trafić ziarno. Po prostu to był jeden z lepszych moich sezonów. Trafiłem wtedy do kadry do Jerzego Engela. Zagrałem w meczu towarzyskim z Islandią, później byłem na dwumeczu eliminacji mistrzostw świata z Armenią i Walią. Dochodziły mnie słuchy, że prawdopodobnie pojadę na mistrzostwa do Korei. Stało się inaczej. Na moje miejsce wskoczył Paweł Sibik, z którym potem spotkałem się w Bielsku. Nie wiadomo czemu, skąd, jak gdzie, nie byłem zły, nie nastawiałem się na sto procent. Ale po tych meczach eliminacyjnych  liczyłem, że może jako rezerwowy pojadę. Nie mnie oceniać tę decyzję trenera. Miałem okazję przeżyć fajną przygodę, więc trochę żałuję.

Wróćmy jednak do Podbeskidzia...

- Po grze w Polkowicach cały czas bombardował mnie telefonami trener Jan Żurek. Robili w Bielsku ekipę, a to tylko 100 kilometrów od Krakowa. Ja już nie chciałem nigdzie wyjeżdżać. Byli tam Adaś Kompała, Daniel Dubicki, Sibik, zawodnicy naprawdę liczący się, więc tę drużynę zaczęli budować. Po dłuższych namowach, bo nie powiem, że zgodziłem się od razu. Żurek i prezes Stanisław Piecuch w końcu mnie przekonali, żebym przyszedł i w sumie spędziłem tam pięć lat. To też kawałek czasu...

A ekipa była wówczas taka, że wydawało się, że już w sezonie 2004/2005 uda się awansować...

- Tak, ale czegoś zawsze brakowało. Zawsze piąte, albo czwarte miejsce, nie łapaliśmy się nawet do baraży. Niby ekipa fajna, trener fajny, zgranie, chłopcy ograni w lidze, a zawsze na koniec było niepowodzenie. Z roku na rok staraliśmy się o awans. Po pięciu moich latach się nie udało, ale teraz Podbeskidzie gra i jako beniaminek w miarę daje sobie radę. Z każdym można powalczyć, poprzez zaangażowanie na boisku.

Pan jeszcze kilku obecnych zawodników Podbeskidzia pamięta. Spodziewał się pan, że kiedyś zagrają w ekstraklasie?

- Jeszcze paru chłopaków zostało. Będąc w Bielsku, widziałem ich możliwości, wiedziałem, że mogą się troszkę rozwinąć i po latach podnieśli umiejętności. Zawsze śmialiśmy się ze Sławka Cienciały, że to taki solidny, typowy "drwal", który gdzieś z tyłu potrafił przeciąć, wybić, po latach pokazuje, że poczynił duże postępy, jeśli chodzi o technikę. Bo jemu w dużej mierze brakowało techniki. Zaciętości, serducha do walki nikt mu nie mógł odmówić. A teraz widzę, że nabrał ogrania, rutyny i spokoju w grze.

Z kimś z tamtego Podbeskidzia jeszcze utrzymuje pan kontakt?

- Jeszcze kilka lat temu, gdy Mariusz Sacha, Łukasz Merda grali w Cracovii, to parę razy spotkaliśmy się. Telefoniczny kontakt staram się trzymać z Darkiem Kołodziejem, z którym znamy się kupę lat, więc jakieś newsy z klubu zawsze poda. Z życzeniami od czasu do czasu dzwonię też do kierownika Marka Mólla, czy do masażysty Marka Ociepki, który wiem, że miał problemy ze zdrowiem, ale już z tego ponoć wyszedł. Nie do końca zapomniałem o tym klubie. W miarę możliwości znajduje czas, żeby się czegoś dowiedzieć.

Czuje się pan legendą Podbeskidzia?

- Na pewno nie.

Ale przy tak młodym klubie, 140 meczów to naprawdę spory wkład w historię...

- Powiem tak, jestem typem zawodnika, których jest coraz mniej, że nawet jak teraz wyjdę na boisko asfaltowe przy szkole, będę zasuwał, robił wślizgi na betonie. To miałem od urodzenia. W oldbojach też zawsze gram na 100 procent. Toczymy dobre pojedynki z zaawansowanymi wiekowo panami. Nie czułem się jakimś idolem, ale wykonywałem swoją robotę. Ludzie w Bielsku-Białej chyba mnie polubili. Czasami w 90. minucie wyzwoliłem jakieś pokłady energii, zrobiło się rajd w jedną, drugą stronę i ludzie pytali, skąd biorę tyle sił. No, gdzieś tam to jest. Jeden to ma, drugi nie. Czułem się w Podbeskidziu naprawdę wspaniale. Byłem doceniany w tym klubie, łącznie nawet z paniami w sekretariacie. Tam była taka ciepła, domowa atmosfera. Wszędzie trzeba tę atmosferę robić. To nie jest tak, że piłkarze są osobno, trenerzy osobno, działacze osobno. Klub musi dobrze funkcjonować nawet od tej pani sprzątającej. Zawsze mówiłem, że jej należy się pełen szacunek. Pani sprzątaczka przyjdzie po nas, posprząta to, co nabłociliśmy. To też pracownik klubu. W Podbeskidziu dzięki temu w końcu osiągnęli cel. I wszyscy się z tego cieszyli. Nie jedna - dwie osoby, ale wszyscy. Wszędzie, gdzie ja jestem, staram się wpajać, że nie ma świętych krów. Wszyscy zasuwamy. Ktoś zawsze coś temu klubowi daje. Jeden wchodzi na boisko, inny daje pieniądze, inny przychodzi, żeby posprzątać. Tak ma wszystko funkcjonować.

Po tym pierwszym sezonie w Bielsku-Białej, większość znanych zawodników odeszła. Pan zdecydował się zostać. Dlaczego?

- Było biednie. Czasami po parę miesięcy nie dostawaliśmy pieniędzy. Ale w klubie bardzo chcieli, żebym został. Nie czuję się, jak nie wiadomo jaki zawodnik, ale chcieli, żeby był ktoś, kto weźmie chłopaków na boisku za gardło. Z innymi nie dogadali się finansowo, ale ja, po namowie, zostałem. Obiecali, że będzie lepiej, że pieniądze dostanę, że trzeba przeczekać. Zaufałem tym ludziom i nic do nich nie mam. To, co było zawarte w kontrakcie, z czasem zostało uregulowane. Ale było ciężko. My, jako zawodnicy, musieliśmy sobie z tego zdawać sprawę. To nie jest fajne dla nikogo, ale dobrze, że z tego klub wyszedł i skończyło się tak, że nie mają długów. A kiedyś pozyskiwanie sponsorów nie było łatwe.

Po trenerze Żurku przyszedł Włodzimierz Małowiejski i pod jego wodzą strzelał pan bramki, jak na zawołanie...

- Pamiętam ten sezon, bo znowu nie było to aż tak dawno temu. Zaczęto tam budować wszystko od nowa, przyszło kilku zawodników. Cały czas była mowa o tym awansie. Może za szybko. Nie da się postawić wieżowca w dzień i powiedzieć ludziom, żeby już zamieszkali. Nie, wszystko musi być budowane etapami. Od podstaw, od księgowości, cegiełkami do góry. Nie zbuduje się od razu super drużyny, nie zatrudni najlepszych trenerów i nie zrobi najlepszej bazy.

Zamiast walki o awans przez dwa sezony była walka o przetrwanie.

- Przyszły też takie sezony, gdy walczyliśmy o utrzymanie, nawet w bardzo emocjonujących barażach. Były lepsze i gorsze momenty. Cieszę się, że ten klub uzyskał w końcu awans, nawet jak mi nie było dane go osiągnąć.

Po tych latach przyszedł trener Marcin Brosz i wszystko odmienił. Podbeskidzie, mając sześć ujemnych punktów, walczyło o awans. Co pan, jako dawny kapitan, może o nim powiedzieć?

- Znałem Marcina jeszcze jako zawodnika. Kontuzja przerwała mu karierę. Pamiętam, jak rywalizowałem z nim i z Michałem Probierzem, który był chyba z tego samego rocznika. Marcin przyszedł do Podbeskidzia. Bardzo sympatyczny chłopak i cholernie ambitny. Czasem aż do przesady. Siedział nad tymi filmami z meczów, z treningów, z całego sezonu. Patrzyłem na niego i myślałem, że chyba bym tak nie potrafił. Zamykał się gdzieś w pokoju i analizował wszystko. Jeśli chodzi o zaangażowanie, taktykę, rozpracowanie przeciwników, to aż do przesady profesjonalista. Ale musiał też motywować tych chłopaków. Oprócz treningów, liczyła się też mentalność, poukładanie im w głowach. Sprawiał, że chcieli pokazać wszystkim, że Podbeskidzie potrafi. "Jak to my nie potrafimy?! Ja wam udowodnię, że potraficie to zrobić!". Paru zawodników poprzestawiał na pozycjach i to przynosiło skutki. Czasem ktoś się obawiał spytać, jak się ustawić, co ma zrobić, wstydził się tego, że trener weźmie go za rękę i pokaże. Mówiłem im: "Chłopie, lepiej daj się teraz ustawić za rękę, niż żeby się potem z ciebie 10 tysięcy ludzi śmiało". Od każdego trenera można się czegoś nauczyć. To nie jest tak, że przyszedł ten trener, który skończył dzieło i awansował (Robert Kasperczyk - przyp. M.T.) i na niego mają spłynąć całe laury. Nie, wszyscy poprzedni trenerzy wpłynęli na rozwój chłopaków. Chwała tym, którzy przetrwali ciężkie czasy w Bielsku.

Pana zdaniem, prezes Jerzy Wolas uratował ten klub?

- Mnie tam traktowali jak super człowieka i ja starałem się tak wszystkich traktować. Prezesa Wolasa jak najbardziej cenię, tak samo, jak prezydenta miasta. Świetny gość, zawsze nas wspierał, nie tylko finansowo, ale też dobrym słowem. Miło było zawsze na spotkaniach z nim. Oby został na następną kadencję, bo to człowiek, który jest sportowi oddany. Kiedyś mi pokazywano kwoty, jakie - nie tylko na piłkę - przekazuje miasto, to naprawdę, pomimo ciężkich warunków, paręnaście procent na sport zawsze się znajdzie. A u prezesa Wolasa nie było obiecanek. Mówił, że coś będzie tak, albo tak i tak było. Żadnego czarowania, żadnego obiecywania gór, a dawania kamieni.

Najgorszy moment w Podbeskidziu to mecz z Odrą Opole w 2007 roku? Po tym spotkaniu został pan zatrzymany...

- Było to zaskoczenie. Chodziło o wyjaśnienia w prokuraturze. Było to wiele lat temu i nie chcę do tego wracać.

W połowie sezonu 2008/2009 niespodziewanie odszedł pan z Podbeskidzia. Chodziło o sprawy zdrowotne, czy o coś innego?

- Doskwierało mi zdrowie, ale chodziło raczej o to, że Marcin Brosz zaczął wprowadzać młodszych chłopaków, chciał odmłodzić ekipę. Z czasem coraz mniej grałem. Co prawda miałem jeszcze kontrakt pół roku i mogło się to inaczej zakończyć. Mogłem dograć te pół roku. Gwarantowali mi i Łukaszowi Gorszkowowi, że podpisujemy na rok, więc możemy być spokojni, a musieliśmy odejść wcześniej. Też jest troszkę niesmak, jeśli chodzi o to rozstanie. Marcin słowa nie powiedział, był na tych obradach zarządu i się nie odezwał w ogóle. Nie mnie to oceniać. Ja zachowałem się w porządku, podałem rękę, nie ma problemu. Marcin był trochę skryty, więc nie wiem, czy to była jego decyzja, czy bał się zabrać głos. Był na sali, ale nieobecny...

Wydawałoby się, że jak przystało na legendę, powinien pan dostać propozycję zostania w klubie w innej roli. Czy o czymś takim była mowa?

- Nie, absolutnie. Wróciłem do Krakowa i myślałem, że dam sobie spokój, ale nie mogłem zostać bez piłki. Trafiłem do Skawinki Skawina. Pojechaliśmy z Łukaszem, żeby chociaż trochę się poruszać, jakby się trafił jakiś klub, to mieliśmy ruszyć i trochę pokopać. Trener powiedział nam, żebyśmy zagrali pół roku i zobaczyli, jak będzie. Zgodziliśmy się i bardzo dobrze mi się tam grało, strzeliłem koło 20 bramek w jednym sezonie. To doświadczenie się przydało, choć graliśmy na luzie. Później się to wszystko "rozlazło". Co prawda nie poszliśmy tam zarabiać, bo jedyne pieniądze to był zwrot kosztów dojazdów, ale byli nie w porządku ludzie we władzach klubu. We wszystkim się można dogadać, jak się popełniło błąd, to trzeba się przyznać, "pierdyknąć się" w klatę i wziąć na siebie. Tak się nie stało, więc odeszliśmy stamtąd. Jak ktoś oszukuje, to nie będę mu mówił, że robi coś wspaniałego i klepał po plecach.

Później zdecydował się pan na... zmianę dyscypliny i grał w futsalowym Krakbecie Kraków, który dziś pod nazwą Wisła Krakbet, jest liderem ekstraklasy futsalu...

- Już wcześniej, od małego, grałem też na hali. Parę medali w piłce halowej zdobyłem. Później Darek Kołodziej zwerbował mnie do Unihutu Kraków, grałem tam rok. Przeszedłem do Krakbetu, trochę tam pograłem, ale oni chcieli grać w lidze ogólnopolskiej. Ale wiązało się to z tym, że trzeba było się rozstać z murawą. Odszedłem więc z Krakbetu, bo wolę większą piłkę. Lecz przygoda jakaś była i paręnaście meczów rozegrałem. Gra na hali uczy techniki, szybkości podejmowania decyzji, więc się przydaje. Zresztą do dziś wiele osób myśli, że gram w Wiśle, bo mylą mnie z Adrianem Paterem, który tam występuje. Ale to tylko zbieżność nazwisk.

Na koniec - o wielu pana kolegach z boiska wciąż jest głośno. Radosław Majdan, Mirosław Szymkowiak, Maciej Żurawski, Kamil Kosowski. A wokół pana panuje cisza medialna. To celowy zabieg?

- Nie miałem za bardzo ofert, a wielkim komentatorem się nie czuję. Parę razy zostałem zaproszony do komentowania meczów Wisły, choćby z Barceloną. Nie szukam jakiegoś rozgłosu, na pierwsze strony gazet nie wchodzę, bo nie mam potrzeby, żeby było o mnie głośno. Staram się skupić na przekazaniu doświadczenia chłopakom, którzy się garną do grania. Spokojnie by sobie poradzili w wyższych ligach. Czasami, jak tak obserwuję, działacze boją się sięgnąć do niższych klas i wyciągnąć tych zawodników do góry. Naprawdę kupę zdolnych chłopaków jest w  tych niższych klasach. Zresztą wszyscy widzą takiego Sylwestra Patejuka z Podbeskidzia. Wcześniej nie miałem czasu pojeździć po tych wioskach, ale teraz od dwóch lat jeżdżę i naprawdę, troszkę ukształtować chłopaka, powiedzieć mu, na czym ta gra ma polegać i podejrzewam, że niejeden zespół by miał pożytek z chłopaka, który gra gdzieś po IV - V lidze. Przykład Błaszczykowskiego, który jest czołową postacią bardzo dobrego klubu, a wywodzi się z IV ligi. Mało trenerów daje szansę wyciągnięcia chłopaków naprawdę nie gorszych od tych, których ściągamy za duże pieniądze z zagranicy.

Rozmawiał Michał Trela.
autor: Michał Trela

Przeczytaj również