Wojciech Caniboł: „W Jastrzębiu nie raz siadaliśmy przy piwku z chłopakami z młyna”

08.11.2019

Już jutro Polonia Bytom zmierzy się w meczu wyjazdowym z Pniówkiem Pawłowice Śląskie, w barwach którego drugi sezon rozgrywa najlepszy strzelec trzeciej grupy III ligi, Wojciech Caniboł. Śląscy kibice "Caniego" kojarzyć powinni przede wszystkim z gry dla GKS-u Jastrzębie, z którym zanotował aż trzy awanse. Pomimo wyciągnięcia klubu z czwartoligowych zaświatów, trener Jarosław Skrobacz nie zdecydował się kontynuować współpracy z napastnikiem, a sam piłkarz otwarcie mówi o konflikcie ze szkoleniowcem, jak również nieadekwatnych do poziomu rozgrywek stawkach płaconych przy Harcerskiej. 33-latek opowiedział nam również o realiach panujących w ekstraklasowej szatni Odry Wodzisław oraz prowadzących go wówczas Franciszku Smudzie i Waldemarze Fornaliku. 

Rafał Rusek/PressFocus

Mateusz Antczak: Jak wyglądały okoliczności twojego odejścia z GKS-u Jastrzębie?

Wojciech Caniboł: W GKS-ie kadrę ustala trener, który ma pełne poparcie działaczy. Nieprzedłużenie kontraktu było jego decyzją, a ja musiałem się z tym pogodzić. Szkoda, że po trzech awansach, jakie wywalczyłem z tym klubem, nie dano mi szansy pograć na pierwszoligowym poziomie. Myślę, że poradziłbym sobie w co najmniej jeszcze jednym sezonie. Nie jestem przekonany, co do słuszności tego ruchu, ale takie już są realia życia piłkarza.

Przyznam, że spodziewałem się nieco innej odpowiedzi, po tym jak na łamach Dziennika Sport przeczytałem wypowiedź trenera Jarosława Skrobacza, który stwierdził, że: „Był to wybór Wojtka. W marcu lub w kwietniu powiedział jednoznacznie, że z pracy zawodowej nie zrezygnuje, a my nie wyobrażamy sobie układać cały plan treningowy pod „Caniego” i trenować popołudniami”.

Prawda jest jednak inna. Nikt nawet nie podjął ze mną rozmowy o nowej umowie. Mam wrażenie, że moja praca stała się wymówką dla trenera, który wykorzystał ją, jako „podkładkę” pod swoją decyzję.

Czyli byłeś gotowy odrzucić stanowisko na kopalni, by dalej reprezentować jastrzębski klub?

Na pewno bym się nad tym poważnie zastanowił. Nie musiałem jednak tego robić, ponieważ nikt nie stworzył mi takiego problemu. Cisza trwała przez prawie pół roku.

A rozmawiałeś z trenerem Skrobaczem na inne tematy, niż przedłużenie umowy, czy milczenie wyeliminowało wszelkie dyskusje?

Zdarzało nam się zamienić parę zdań o jakiś błahych sprawach, ale chyba każdy widział, że między nami chemii nie było. Myślę, że wszyscy zdrowo myślący ludzie – nawet ci spoza szatni GKS-u – z łatwością mogli zauważyć, że coś jest nie w porządku. Bo jak inaczej nazwać sytuację, gdzie w miarę regularnie strzelający napastnik siedzi na ławce, a po boisku biega zawodnik, który goli nie zdobywa prawie w ogóle?

Spotkanie w jastrzębskiej szatni nie było twoim pierwszym kontaktem z tym szkoleniowcem, ponieważ dziewięć lat wcześniej współpracowaliście razem w drużynie Młodej Ekstraklasy Odry Wodzisław Śląski. Już wtedy wasze relacje nie układały się najlepiej?

To był czas, kiedy trener Skrobacz stawiał dopiero swoje pierwsze kroki i nie chciał narażać się zawodnikom. Mieliśmy normalne stosunki. Nie dochodziło między nami do żadnych spięć, czy też nieporozumień.

Skoro problemem byłoby godzenie pracy zawodowej z grą w pierwszej lidze, jak udawało ci się to robić w rozgrywkach znajdujących się zaledwie szczebel niżej, w których rywalizacja również odbywa się na poziomie centralnym?

W drugiej lidze treningi dostosowywane były pod drużynę, ponieważ wtedy większość chłopaków łączyło piłkę z innymi źródłami dochodów. Taki pół-profesjonalizm. Nawet trener Skrobacz pracował jako nauczyciel wychowania fizycznego w szkole.

To było zaledwie półtora roku temu, a brzmi jak nieco odleglejsze czasy polskiego futbolu. Przecież wiele zespołów już w III lidze zastrzega sobie pełne skoncentrowanie na piłce.

W Jastrzębiu rewelacyjnych warunków nigdy nie było i raczej nie będzie. GKS oferuje jedne z niższych, jak nie najniższe zarobki na zapleczu Ekstraklasy. Kontrakty doświadczonych piłkarzy nie zachwycają, a pensje młodszych zawodników odpowiadają stawkom w średnich klubach drugoligowych.


fot. Rafał Rusek/PressFocus

Jaki jest twój największy sukces w karierze?

Myślę, że są to trzy awanse z GKS-em, po tym jak zszedłem szczebel niżej z III ligi oraz zdobycie tytułu króla strzelców w mistrzowskim sezonie w Jastrzębiu na poziomie właśnie czwartej klasy rozgrywkowej. Było to o tyle trudne zadanie, że nie rozegrałem wtedy nawet dwóch tysięcy minut, przez co moja średnia wynosiła około bramki co każde sto. Fajnym osiągnięciem było również dotarcie z GKS-em do 1/4 Pucharu Polski, z którego odpadliśmy przez zbyt asekurancką grę w rewanżowym spotkaniu z Wigrami Suwałki.

Wymieniłeś kilka wydarzeń, a zabrakło mojego typu, czyli debiutu w Ekstraklasie w barwach Odry Wodzisław Śląski.

Masz rację, że fajnie wygląda to w statystykach, ale raczej nie postrzegam tego jako w ogóle swój sukces. Jeżeli ktoś rozegrał jeden mecz w najwyższej klasie i nic poza tym, to znaczy, że coś poszło nie po jego myśli. Pamiętam jednak bardzo dobrze tamto spotkanie. Trener Smuda zaskoczył wtedy powołaniami cała trójkę młodzieżowców, którzy trenowali dosyć regularnie z pierwszym zespołem. Powodem wstawienia nas do wyjściowej „jedenastki” była ranga meczu, którego wynik nie miał już żadnego znaczenia dla końcowej pozycji w tabeli, a pewna spadku Odra myślami była już bliżej przygotowań do walki o utrzymanie w barażach, aniżeli grania przeciwko Pogoni. Szybko straciliśmy dwie pierwsze bramki, przez co rywalizacja od początku była dość jednostronna. Dubletem popisał się wtedy Edi Andradina, z którym obecnie widuje się na trzecioligowych boiskach, ponieważ pełni on funkcję trenera w Piaście Żmigród. Ostatecznie spotkanie zakończyło się naszą porażką 1:4 i co ciekawe, żadnej bramki nie zawalili młodzi, lecz ci doświadczeni zawodnicy.

A co spowodowało, że twój licznik zatrzymał się na jedynce?

Wtedy w Odrze niechętnie stawiano na swoich wychowanków, a polityka klubu oparta była na sprowadzaniu etatowych ekstraklasowiczów, często niechcianych w poprzednich zespołach. Rzadko kiedy – żeby nie powiedzieć, że takie sytuacje nie miały miejsca prawie wcale – ktoś z ekipy Młodej Ekstraklasy dostawał szansę w pierwszej drużynie.

Ty jednak byłeś jednym z nielicznych szczęśliwców i przez blisko rok ze zmienną częstotliwością trenowałeś z seniorskim zespołem. Jak wyglądała ówczesna szatnia Odry?

To było trudne towarzystwo, ponieważ większość zawodników pochodziła z różnych, odległych części Polski, a ich celem było odbudowanie utraconej formy za wynagrodzenie mniejsze niż w innych ekstraklasowych klubach. Atmosfera, której doświadczyłem w Wodzisławiu i Jastrzębiu, to dwa przeciwne końce biegunów. O chłopakach z GKS-u mówiłem, jak o drugiej rodzinie. Znaliśmy się jak łyse konie, przeżyliśmy razem nie jeden sukces i wiążącą się z nim imprezę. Tam wszyscy tworzyli jedną zwartą grupę, do tego stopnia, że nie raz siadaliśmy przy piwku z chłopakami z młyna. W Odrze do kolektywu jeszcze sporo brakowało.

Zdążyłeś załapać się na czasy, kiedy trzeba było myć buty starszym piłkarzom?

Na szczęście, takie historie znam tylko z opowieści starszych zawodników lub trenerów. Ale my też nie mieliśmy łatwego życia. Wtedy nie było przepisu o młodzieżowcu i nikomu nie zależało na wspieraniu młodych. W ekstraklasowej szatni nie ma przyjaźni. Bywało tak, że większe zaangażowanie i silniejszą walką dało się zaobserwować na treningu, aniżeli na meczu. Tam wchodzą w grę takie pieniądze, że jeżeli ktoś będzie obawiał się utrzymania miejsca w składzie, to na gierce urządzi sobie polowanie na twoje kości i cię połamie.

Jak wspominasz pracę z Franciszkiem Smudą?

Wiadomo, że jest to specyficzny człowiek, choć ja za dużej styczności z nim nie miałem. Prawdę mówiąc, to nie wiem czy on w ogóle zauważał młodych. Kiedy trener Smuda przychodził do Odry, był już rozpoznawalną postacią w naszym kraju, a na koncie miał trzy mistrzostwa Polski z Wisłą i Widzewem. Nie tylko nas traktował z „wysokiego C”. Prawie z nikim nie rozmawiał i tak naprawdę jedynym jego zajęciem było ustalanie składu na mecz.

Później jednak przejął was zupełnie inny szkoleniowiec, czyli Waldemar Fornalik. Co możesz o nim powiedzieć?

Z pewnością, trener Fornalik unowocześnił naszą grę, ponieważ pod wodzą trenera Smudy prezentowaliśmy raczej archaiczny styl, oparty na motoryce i sile fizycznej. Należy mu się wielki szacunek, za sukces jaki osiągnął z Piastem Gliwice, ale będąc szczerym, z pracy w Odrze nie zapadł mi w pamięci, jako trener doskonały. Jak każdy, miał swoje mankamenty, a zawładniecie szatnią złożoną z dwudziestu dwóch chłopów, to bardzo trudne zadanie.

fot. Rafał Rusek/PressFocus

Czego najbardziej żałujesz, kiedy spoglądasz wstecz i analizujesz przebieg swojej kariery?

Nie ma za wiele sytuacji, w których drugi raz zachowałbym się inaczej, ale moją pierwszą myślą był brak menadżera. Kiedy grałem w Beskidzie Skoczów, mając osiemnaście lat, mogłem spróbować pójść gdzieś wyżej. Ja wtedy wolałem jednak zostać tutaj w regionie i nie szukałem żadnych innych opcji. Teraz myślę, że to był błąd. Mogłem odważniej do tego podejść, znaleźć jakąś osobę, która pomogłaby mi w transferze i wyjechać gdzieś w głąb Polski. W tamtym czasie miała miejsce również taka sytuacja, że po zajęciu wysokiego miejsca w IV lidze, Piast Gliwice zgłosił się po naszego trenera, Piotrka Mandrysza. Początkowo były plany, aby wziął mnie i jeszcze paru chłopaków ze sobą do II ligi [ówczesnego odpowiednika dzisiejszej Fortuny 1. Ligi – przyp. M. A.], jednak ostatecznie pomysł nie wypalił. Szkoda, że się nie udało, bo to mógł być dla mnie kluczowy ruch. Prawdą też jest, że nigdy nie dostałem super propozycji od klubu z wyższej ligi, więc chcąc się jakoś utrzymać, musiałem pomyśleć o pracy zawodowej. Typowa sytuacja, którą przeżył każdy półprofesjonalny piłkarz.

A jak wygląda twoje życie teraz?

Czasu wolnego mam bardzo mało, ponieważ wychodzę z domu o piątej rano, a wracam najczęściej koło osiemnastej. Dlatego też, skupiam się przede wszystkim na rodzinie i to im poświęcam wieczory. Mojego dwuletniego synka w tygodniu widzę z dwie, trzy godzinki, a w drodze mam jeszcze córeczkę. Zapewne jak już się urodzi, to tego czasu będzie jeszcze mniej, ale nie narzekam, ponieważ bardzo lubię przebywać z żoną i dziećmi.

W Pawłowicach rozgrywasz dobry, drugi sezon po odejściu z GKS-u. Początek bieżących rozgrywek nie możesz jednak nazwać udanym, bowiem pięć pierwszych kolejek przesiedziałeś na ławce. Jak na to zareagowałeś?

Jestem już za starym i zbyt poważnym człowiekiem, by unosić się dumą. Przyznaję, że była to dla mnie trochę niezrozumiała sytuacja, ale przeżyłem już ją kilka razy i wiem, że dodatkowe emocje nic w takich przypadkach nie wskórają. Trzeba dalej sumiennie pracować, aż w końcu nadarzy się okazja, by udowodnić swoją wartość. Nie można też zapominać, że teraz kluby są konstruowane w taki sposób, aby o skład rywalizowało 22 piłkarzy, którzy prezentują w miarę równy poziom. Przez to zawsze tylko połowa będzie zadowolona.

W piątej kolejce przyszła przełomowa dla ciebie konfrontacja z Foto-Higieną Gać. W tym spotkaniu również na boisku zameldowałeś się po zmianie w 70. minucie, lecz zdobyte przez ciebie dwa trafienia w doliczonym czasie gry zapewnił wam jednobramkowe zwycięstwo, a także zapoczątkowały eksplozję twojej formy, wyrażoną strzelecką passą w siedmiu spotkaniach, w których łącznie uzbierałeś aż dziesięć bramek. Zdradź mi, proszę, swój wyjątkowy sposób na seryjne zdobywanie goli…

Chciałbym cię zaskoczyć i powiedzieć, że przyczyną takiej dyspozycji była diametralna zmiana w moim życiu, albo wpłynęło na to jakieś konkretne wydarzenie, ale musiałbym cię skłamać. Po prostu, byłem na boisku we właściwym miejscu i o odpowiednim czasie – to wszystko. Wykonałem zadnie, za które mnie rozliczają. Później przyszły dwa mecze bez gola, co także pokazuje, że nie da się strzelać co spotkanie przez całą rundę.

Na koniec chciałbym zapytać cię – pół żartem, pół serio – czy jesteś w stanie wyobrazić sobie scenariusz, w którym historia zatoczyłaby koło i po wyśmienitym sezonie w Pawłowicach powróciłbyś do GKS-u, by raz jeszcze udowodnić swoją wartość?

Myślę, że nie ma na to żadnych szans. Jedną sprawą jest mój wiek, a drugą osoba trenera, który na pewno nie zmieni się przez jeszcze długi okres czasu. Uważam, że głupotą ze strony klubu byłoby zastępowanie go kimś innym, ponieważ GKS gra dobrze, co cieszy działaczy, jak i kibiców. Występuję teraz w Pniówku i jestem zadowolony z tego faktu. Nie mamy tu jakiś oszałamiających pensji, ale wszystko jest poukładane, a panowie prezesi robią wszystko, abyśmy czuli się jak najlepiej.

Myślisz, że jesteście w stanie awansować do II ligi?

Często słyszy się, jak kluby składają fałszywe deklaracje, mówiąc, że nie interesuje ich awans. Celem każdego piłkarza jest grać jak najwyżej i my także nie różnimy się w tym aspekcie od innych.

 

autor: Mateusz Antczak

Przeczytaj również