Raków pisze kolejną historię. Kovacević bohaterem, faworyci z Kazania za burtą!

12.08.2021

Nieprawdopodobne emocje przyniosła dogrywka rewanżowego starcia Rakowa Częstochowa z Rubinem Kazań w ramach trzeciej rundy el. Ligi Konferencji Europy. W ciągu kilkunastu minut zawodnik gospodarzy obejrzał bowiem czerwoną kartkę, Vladislavs Gutkovskis strzelił historycznego gola w pucharach i wreszcie Vladan Kovacević obronił rzut karny, otwierając tym samym swojemu zespołowi drogę do fazy play-off. Poprzez wyeliminowanie dwukrotnego mistrza Rosji, podopieczni Marka Papszuna sprawili kibicom kolejny piękny prezent z okazji stulecia istnienia klubu. 

Rafał Rusek/PressFocus

Do dotychczasowej przygody częstochowskiego Rakowa w europejskich pucharach można było podejść dwójnasób. Z jednej strony podopieczni Marka Papszuna zachowali w trzech rozegranych meczach stuprocentową skuteczność w defensywie, a ponadto należały im się pochwały za umiejętne zneutralizowanie atutów dwukrotnego mistrza Rosji. Z drugiej jednak popularne „Medaliki” otrzymały sporo słów krytyki za swoją strzelecką indolencję i fakt, że poza serią rzutów karnych z litewską Suduvą, przez 300 minut europejskiej rywalizacji nie zdołali zdobyć ani jednego gola z gry. 

Niedosyt w tym aspekcie mógł być o tyle spory, że w dotychczasowych meczach Ekstraklasy Raków zdobył trzecią największą ilość goli ze wszystkich ekip, a ponadto pokazał on charakter poprzez odwrócenie wyników w spotkaniach z Wisłą Kraków i Piastem Gliwice. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że wyjazdowy mecz z Rubinem Kazań był usytuowany na najwyższej możliwej półce. Mimo to nasz pucharowicz starał się nie tracić rezonu, zapowiadając we wszystkich źródłach, że w stolicy Tatarstanu postarają się o sprawienie bardzo pozytywnej niespodzianki. - Rubin to naprawdę dobry zespół, ale do Kazania pojedziemy wygrać - zapowiadał na łamach oficjalnej strony klubowej Zoran Arsenić.

Wspomniany defensor, ale i jego koledzy oraz kibice z pewnością liczyli na to, że czwartkowy mecz dostarczy więcej emocji niż pierwszy akt dwumeczu. Czy te oczekiwania znalazły potwierdzenie w rzeczywistości? Już do pierwszej połowy ponownie można było podejść na dwa sposoby - niby Raków ponownie stanowił twardy opór dla faworyzowanego rywala, imponował żelazną konsekwencją i dojrzałością, ale niestety nie przynosiło to namacalnego efektu w postaci groźnych celnych strzałów. 

Pomijając bowiem uderzenie Marko Poletanovicia w środek bramki, goście do przerwy byli trochę bezzębni w ofensywie i nie mieli pomysłu, jak przekuć agresywność z linii defensywnej także na pierwszą linię. Trzeba jednak przyznać, że długo swoje problemy w ataku mieli również podopieczni Leonida Słuckiego, którzy na początku spotkania grali wolno i zbyt czytelnie, ale później stopniowo się rozkręcali. Gospodarze właściwie jedyną korzyść czerpali z dryblingów Khvichi Kvaratskhelii, który niejednokrotnie udowodnił, że z piłką przy nodze czuje się jak ryba w wodzie, a także dlaczego cieszy się zainteresowaniem klubów z całej Europy. Młody Gruzin nie tylko był obecny na swojej nominalnej pozycji, ale próbował szukać wolnych przestrzeni choćby w stylu Arjena Robbena, schodząc z futbolówką do środka pola. 

Wszystko to na nic się jednak zdało, bo tak jak mieliśmy 0:0 do przerwy, tak i później po zmianie stron wynik nie ulegał zmianie. Absolutnie nie można jednak powiedzieć, że podopieczni Marka Papszuna nie mieli w regulaminowym czasie gry dobrych momentów. Szczególnie początek drugiej połowy wyglądał w ich przypadku niezwykle obiecująco, ale Ivi Lopez oraz Marcin Cebula mieli rozregulowane celowniki podczas swoich prób i nie byli w stanie zmusić Dyupina do podjęcia interwencji. Początkowo piłkarze z Tatarstanu byli wyraźnie oszołomieni zaistniałym obrotem spraw, ale z biegiem czasu zdołali oni wrócić na odpowiednie tory, a końcówka drugiej części gry wyraźnie starała pod znakiem podopiecznych trenera Słuckiego. Dowodem na to była chociażby okazja Olivera Abildgaarda, ale jego uderzenie głową odbiło się tylko od słupka bramki Kovacevicia. 

Ostatecznie przewaga gospodarzy nie przyniosła wymiernego rezultatu, a o tym, kto zagra o fazę grupową Ligi Konferencji Europy, miała zadecydować dogrywka. I to właśnie dodatkowe 30 minut polsko-rosyjskiej rywalizacji zawarło w sobie tyle emocji i zwrotów akcji co dwa pozostałe dwumecze z udziałem „Medalików”. Punktem zwrotnym w kontekście czwartkowego meczu okazała się być druga żółta i w konsekwencji czerwona kartka, którą za brutalny faul na Wiktorze Długoszu otrzymał Ilia Samosznikow. Od tego momentu podopieczni Marka Papszuna zdołali wrzucić wyższy bieg i starali się jak najlepiej wykorzystać grę w przewadze, czego efektem była efektowna trójkowa akcja Giannisa Papanikolaou, wspomnianego wcześniej Długosza oraz Vladislavsa Gutkovskisa. 

I to właśnie łotewski napastnik, do którego kibice Rakowa mieli mniejsze bądź większe pretensje, odpłacił się wszystkim krytykom swoją efektowną główką i znacząco przybliżył swój zespół do wyeliminowania Rubinu. Ale to wcale nie był koniec emocji na Kazan Arenie, a punktem kulminacyjnym okazał się być rzut karny, podyktowany w 120. minucie za dość wątpliwy faul Dominika Wydry. Tym razem sprawdziło się jednak powiedzenie, że jedenastka to jeszcze nie gol - tym bardziej, gdy w bramce stoi taki fachowiec jak Vladan Kovacević. Bośniak, który w tym sezonie obronił już aż pięć (!) strzałów z jedenastu metrów, również i tym razem zachował odpowiednią czujność i sparował uderzenie Czarnogórca Seada Hakšabanovicia. 

Po tej interwencji Kovacević utonął w objęciach kolegów, a wszyscy przedstawiciele Rakowa zdali sobie sprawę, że ich piękny pucharowy sen będzie trwał dalej. Częstochowianie są już tylko o jeden wygrany dwumecz od gry w fazie grupowej Ligi Konferencji Europy i już wiadomo, że ich ostatnią przeszkodą na drodze do raju będzie belgijski Gent. Jeżeli podopieczni Marka Papszuna ponownie zaprezentują siłę kolektywu oraz brak respektu wobec faworyzowanego przeciwnika, to może być piękna jesień dla stulatka.

- Kluczem do zwycięstwa była konsekwencja, dobra organizacja gry i świadomość atutów przeciwnika. Na pewno arbiter trochę pomagał gospodarzom, w związku z tym mieliśmy 12 zawodnika przeciwko sobie na boisku, ale daliśmy radę. Zespół pokazał charakter, a przed nami zostały 2 spotkania. Zaczynamy operację Belgia i wierzymy, że ona zakończy się sukcesem - przyznał "na gorąco" trener Papszun na antenie TVP Sport.

autor: Piotr Porębski

Przeczytaj również