Adam Kryger - Islam, układy i kadra bez powołania [WYWIAD]

17.11.2016
- Ktoś niedawno zapytał mnie: nie żałujesz? Mógłbyś być dziś na górniczej emeryturze, mieć święty spokój, a ty zdecydowałeś się na niepewną karierę w sporcie. W piłce przeżyłem wiele wspaniałych chwil, ale gdyby nie prowadzona firma, to kto wie, jak odpowiadałbym na to pytanie - mówi 47-letni Adam Kryger, były reprezentant Polski w piłce nożnej w trzech odmianach!
Łukasz Laskowski/PressFocus
Łukasz Michalski: Przygotowując się do tej rozmowy doszedłem do wniosku, że mógłbyś napisać książkę, tyle przeżyłeś w świecie polskiej piłki.
Adam Kryger: Z pewnością, choćby biorąc pod uwagę że jestem dziś jedynym zawodnikiem, który zagrał w trzech piłkarskich reprezentacjach. Sama piłka z perspektywy parkietu, piasku i trawy wygląda często inaczej. Trochę opowieści by było, ale najpierw musiałbym zapytać wielu ludzi czy mogę być w tej książce szczery. Znalazłoby się tam wiele ciekawych rzeczy, ale niekoniecznie wszyscy byliby z tego zadowoleni.
 
Chodzi Ci coś takiego po głowie?
Propozycja jest. Jeden z redaktorów proponował mi stworzenie takiego materiału, długiej rozmowy wydanej w formie książki. Czy to wyjdzie? Zobaczymy. Na razie jestem jeszcze trenerem, gram w kadrze - co prawda panów z brzuszkami - ale w tym światku wciąż funkcjonuję. Może taki najlepszy moment będzie po pięćdziesiątce, gdy definitywnie dam sobie z tym wszystkim spokój i zawieszę buty na kołku. Wtedy bez żadnych skrupułów będę mógł podzielić się różnymi historiami.
 
Trudno sobie wyobrazić byś wycofał się z piłki na dobre, skoro funkcjonujesz w niej chyba od zawsze - czy to duże boisko, czy futsal, do tego ławka trenerska...
Na tą chwilę takich myśli jeszcze nie ma. Fizycznie, psychicznie, mentalnie... to co robię daje wyniki. Niedawno świętowałem tytuł mistrza Polski, teraz z Gwiazdą walczymy w I lidze. Ciągle mam swoje ambicje. Mimo spadku w Rudzie Śląskiej zdecydowałem się zostać z zespołem, nie zostawiłem go ze względu na własne ambicje choć były propozycje z futsalowej ekstraklasy. Ciągle tym żyję, czułem s ię odpowiedzialny za spadek a teraz pokazujemy z chłopakami że wszystko jest na dobrej drodze by wrócić do elity. Wyniki na różnych polach pokazują, że stać mnie jeszcze na kilka lat dobrego funkcjonowania. Z drugiej strony nie ukrywam, że organizm jest "przechodzony" i kilometrów ma nabite. Pomału zaczynają doskwierać dolegliwości związane z uprawianiem sportu. 
 
Co pozwoliło ci na tą sportową długowieczność? Organizm, sportowy tryb życia? Sam o kadrze Śląska mówisz że to piłka dla panów z brzuszkami, a w twoim przypadku się to nie potwierdza.
No... odstaję od tej reguły. To się wiąże i z prowadzeniem się, dbaniem o sylwetkę i kondycję, ale zasadniczą sprawą jest fakt, że "bozia" obdarzyła mnie zdrowiem od samego początku. W wielu momentach to właśnie zdrowie i serducho pozwalały na grę na wysokim poziomie, bo tym nadrabiałem. Nie byłem nigdy wirtuozem, nie byłem wybitnym technikiem i nie imponowałem talentem strzeleckim. Wola walki, serce i zdrowie pozwoliły mi na to bym funkcjonował do dziś i na tle panów z brzuszkami wciąż plasował się w czubie, w grupie tych którzy sobie jeszcze radzą i mogą zagrać nawet kilka razy w tygodniu. A mam rówieśników którzy przyznają, że po jednym meczu tydzień muszą do siebie dochodzić.
 
Dziś pracujesz na rzecz rudzkiego futsalu, a wszystko zaczęło się od dużej piłki na dużym boisku w Kochłowicach. Dziś brzmi to nie do wiary - Ruda Śląska na zapleczu Ekstraklasy?
Dawno to było... 86 rok? Mając 16 lat debiutowałem już w seniorskiej drużynie. Właściwie od tamtej pory utrzymuję się na tym poziomie. Ale duża piłka w Rudzie Śląskiej? Wtedy nie było w tym nic dziwnego. Czuwały nad nami kopalnie, warunki były więc na dobrym poziomie. A że Urania współpracowała z Szombierkami to i ścieżka kariery była w miarę przewidywalna. Przykładem jestem ja, Zenek Lisek, Bogdan Cygan czy Rafał Cziba - wędrowało się między tymi klubami. Układ kopalniany, gwarectwa, który dyrektor był wyżej w hierarchii ten o nas decydował. Cieszę się, że mogłem wtedy zaczynać, bo warunki w Rudzie Śląskiej mieliśmy dobre. 

Kochłowicka "Maracana" - foto. GKS Urania Ruda Śląska
 
Jak wygląda dzień meczowy w Kochłowicach? Dziś bylibyście sporą ciekawostką!
Swego czasu byliśmy nawet o krok od awansu na najwyższy szczebel rozgrywek! To nie tak, że kopalnia zapewniała warunki i to wystarczyło. Społeczność, środowisko i wysyp talentów pozwoliły na zrobienie dobrej ekipy. Parę lat było tłustych. Jak graliśmy z Ruchem, który akurat spadł z I ligi, przegraliśmy u siebie 0:1. Na stadion Uranii nie można było wtedy wetknąć kija! Ludzie oglądali mecz na gałęziach, nie było szans dostać się na stadion, ciasno było nawet w jego okolicach. Piłka w Rudzie funkcjonowała na całkiem wysokim poziomie - przecież dobre lata miał Grunwald Ruda Śląska, też był bardzo wysoko i generował spore zainteresowanie. Ubolewam, że dziś miasto i kluby nie potrafią dążyć do wspólnego celu. Przecież to miasto jest jednym z większych w Polsce, jest 11 dzielnic i gdyby postawić tu na jeden, poważny klub to dzisiejsza II liga byłaby spokojnie w zasięgu Rudy Śląskiej. Tymczasem nieumiejętność dogadania się szefów poszczególnych klubów sprawia, że jesteśmy porozbijani na ośrodki które ledwie radzą sobie w okręgówkach.
 
Ok, ale za Twoich czasów I liga też musiała robić wrażenie i wydawać się nieco nieosiągalna. Faktycznie były ambicje gry w ścisłej elicie?
Ambicje były, w szatni dobrali się ludzie którzy nie patrzyli na układy. Byliśmy grupą na boisku, grupą poza stadionem. Chcieliśmy coś zdziałać i były tego efekty. Ale... nie ma co ukrywać, była poprzeczka nie do przeskoczenia. Układy. Tu gwarectwo decydowało o tym, na co można sobie pozwolić. W naszym rejonie pieczę nad tym wszystkim trzymały Szombierki. To tam miał być ten wiodący, górniczy klub, a Urania doszła wysoko tylko ze względu na zawodników i charaktery które się pojawiły. Wyżej pójść po prostu nie mogła.
 
Na Cichą zawsze miałeś blisko. Wspomniany mecz z Ruchem musiał być dla Ciebie wydarzeniem. Na boisku mierzyliście się z - jak miało się okazać - przyszłymi mistrzami Polski.
Kibicowsko do Ruchu zawsze było mi blisko, ale ja wtedy nabierałem doświadczenia. Pierwszy raz zetknąłem się z takimi zawodnikami jak Warzycha, Szuster, Nowak i tak dalej. Dla mnie to była nauka, ale między innymi właśnie po tych meczach z nimi ówcześni trenerzy Ruchu - Wyrobek i Wieczorek - optowali za tym by sprowadzić mnie do siebie. Było bardzo blisko, ale to było nie do przejścia. Szombierki położyły "łapę" na temacie. Wtedy były dwa obozy - górniczy i hutniczy. Dyrektorzy gwarectw podjęli decyzję, że jeśli Kryger wydaje się perspektywicznym powinien wylądować w Szombierkach.
 
Ktoś Cię pytał o zdanie? Teoretycznie uciekło ci mistrzostwo Polski?
Nasze zdanie nie było brane pod uwagę. Do dziś jesteśmy z resztą towarem, mięsem którym rzuca się po klubach. A wtedy w dodatku nie było menadżerów, ludzi biegłych w przepisach. Nie miałem kogoś, kto stanąłby za mną, kłócił się w moim interesie. Dyrektor warknął że zrobi pod górkę, że pójdę do wojska, że dostanę dyscyplinarkę... Wymiękało się i podporządkowywało. Oczywiście dla mnie Szombierki też były dużym krokiem w rozwoju, ale pewnie że żałuję, bo może gdybym od razu trafił na Cichą, może moje losy potoczyłyby się szybciej, lepiej. Wtedy Ruch to było "to". Dla młodego chłopaka możliwość transferu, nie przypadkowych przenosin, była wielką rzeczą. Ze względów pracowniczych się nie udało.
 
Da się jakoś porównać warunki ówczesnego zaplecza ekstraklasy do dzisiejszej I ligi? Teraz to już szczebel, na którym widać coraz więcej profesjonalizmu. Skoro w Ruchu premią za mistrzostwo było video, to można sobie pomyśleć że w takiej Uranii dopiero panowały spartańskie warunki?
Kiedyś czytałem opowieści zawodników z jeszcze starszego pokolenia. Gerarda Cieślika, Stanisława Oślizło. Oni jeździli "za czekoladę" i grali niemal wyłącznie z pasji. Za naszych czasów mieliśmy więc dużo lepiej, nie dowierzaliśmy w tamte historie. A jak widzę co się dzieje teraz - stadiony, warunki - to sam czuję się jak wtedy Cieślik i Oślizło. Oni grali za czekoladę, my graliśmy za dwie. Nie narzekam, nie było źle, ale to nie były warunki które pozwalały na jakiekolwiek zabezpieczenie po karierze. Życie było lepsze, nieco wygodniejsze, ale ciągle z dnia na dzień.

W tych ciasnych korytarzach W Rudzie wciąż wiszą wasze zdjęcia. Masz sentyment do tamtych czasów?
W Rudzie wszystko się zaczęło. Tam dostałem pierwsze korkotrampki, pierwszy dres, pierwsi trenerzy - Sąsiadek, Bujok... Uranię mam w sercu do dziś i interesuję się do dziś tym jak grają, jak im się wiedzie. Pozostaje żal, że poziom kultury i prezentowania klubu na zewnątrz pozostaje wiele do życzenia. Jako nieliczny, który wychował się na słynnej "Maracanie" a później gdzieś wyżej promował miasto i klub czuję się momentami niepotrzebny, a momentami zbulwersowany gdy na jakieś uroczystości, obchody rocznicowe nie dostaję nawet zaproszenia i nie mogę w tym uczestniczyć. Pozostaje niesmak, ale to kwestia zarządzania i dbania o ludzi i własny wizerunek. A to nie tylko problem Uranii, to się dzieje w wielu klubach. Szatnia bardzo dobrze mnie, młodego chłopaka przyjęła. Tu nie było gwiazd tak jak w dużych śląskich klubach. Tradycja, śląska rodzina. Było biedniej w stosunku do innych, ale śląski klimat, gwara, postępowanie zgodne z powiedzeniem "czym chata bogata". To był taki śląski, charakterny klub. Aż chciało się grać. W pewnym sensie byliśmy też rodziną górniczą, bo każdy był w kopalni zatrudniony.
 
Zjeżdżałeś na dół?
Na dół nie. Raz tylko, po porażce 0:5 w Jastrzębiu ówczesny dyrektor był tak wkurzony, że zafundował nam wycieczkę po kopalni. Zjechaliśmy i przeciągnęli nas po całej najcięższej, najgorszej linii przodków. Chciał nam pokazać jak górnicy muszą zapier**ć, i grzmiał "a wam się nie chce po zielonej trawie biegać".
 
To działało na wyobraźnię? Do dziś od czasu do czasu słychać o takich motywacyjnych akcjach a ja zastanawiam się, czy to ma jakikolwiek sens, czy jest to przez zawodników traktowane z powagą?
Może ci starsi, którzy byli już na dole i mieli z tym do czynienia, wzięli to z przymrużeniem oka. Pewnie takich akcji kilka już przeżyli. Dla mnie, dla młodego chłopaka zrobiło to ogromne wrażenie. Przy okazji zobaczyłem w jakich warunkach pracuje mój ojciec, jak to jest być górnikiem. Duże przeżycie i dlatego tak dobrze to pamiętam po tylu latach. Do dziś został we mnie szacunek dla ludzi którzy podejmują się tej ciężkiej pracy i takie poczucie, że jak już ci dane grać na boisku to zostawiaj na nim serce i wątrobę.
 
Po 0:6 z Ruchem przy Cichej też was przeciągnęli przez przodki?
Wręcz odwrotnie, bo u siebie mimo minimalnej porażki wręcz się nami zachwycano. A 0:6 na Ruchu nie było dziwne. Nikt nas za to nie ganił - przepaść między nami a przyszłym mistrzem Polski była oczywista.
 
Trafiłeś do Szombierek. Nie daleko, ale jednak poza "domem". Jak się odnalazłeś?
To był porównywalny klimat jak w Uranii. Też Ślązacy, swojska szatnia, górnicy. Porównywalny klimat...
 
Tylko wyselekcjonowani górnicy?
(śmiech) Tak, dokładnie tak. Dlatego szybko się zaaklimatyzowałem, szybko wyrobiłem sobie markę. Zawsze byłem podsatwowym zawodnikiem, potem kapitanem i liderem.
 
Akurat zaczynały się zmiany w gospodarce, zaczynały się więc problemy dla śląskich klubów?
To był okres ustrojowego przełomu. Kończyły się górnicze etaty, przeniesiono nas "na powierzchnię", a później robiło się bardziej uczciwie. Jeśli jesteś sportowcem, masz być sportowcem. 
 
To była dobra zmiana? Przecież nie dostawaliście kontraktów życia, a kopalnia była przynajmniej jakimś zabezpieczeniem przyszłości.
Z tamtej perspektywy nam się to nie podobało. Wynagrodzenie zrobiło się mniejsze, szkoda było też lat liczonych do emerytury. Z perspektywy czasu, z perspektywy człowieka prowadzącego dziś firmę uważam, że to akurat była zmiana bardzo dobra. Wcześniej to było przecież oszukiwanie. Wszyscy wiedzieli że jesteśmy sportowcami, że trenujemy i gramy a etaty mamy powpisywane zupełnie inne. To nie było zdrowe i nie było uczciwe względem górników. Poradziliśmy sobie, zrobiliśmy z trenerem Wieczorem awans do I ligi, tam też nie szło nam źle. No ale później o spadku decydowały takie mecze jak nieszczęsne starcia z Legią Warszawa. Wtedy na Legię nie było szans bo trenerem był pan Wójcik i cała ekipa. A co się tam wyrabiało to wiemy dziś z innych opowieści, więc nie będę nikogo obrażał.
 
 
To w Szombierkach pojawiła się u Ciebie żyłka do biznesu? Jak to się stało, że poza graniem dostałeś do prowadzenia... klubowy bar?
No widzisz, dziś siedzimy u mnie w firmie, zajmuję się poważnym biznesem, ale faktycznie - zawsze miałem do tego jakąś smykałkę. Nie było łatwo, ale jesteśmy z żoną takimi ludźmi, że nawet jak brakowało to nie siedzieliśmy bezczynnie, nie chodziliśmy po prośbie do rodziców. Braliśmy się za robotę - jak był moment na handel obnośny, to handlowaliśmy, a jak był moment na poprowadzenie baru to... też się zdecydowaliśmy. 
 
No i to był chyba na tamte czasy niezły interes?
Kierownictwo Szombierek zapytało, czy ktoś chce to poprowadzić. To było już w ekstraklasie. Powiedzieli, że jest taka kawiarenka, że dobrze by było, gdyby w czasie meczu, czy w tygodniu ludzie mogli przyjść posiedzieć, napić się piwka. A piwa wtedy nie było na rynku, trzeba było kombinować! Jeździłem do knajpy którą prowadził kolega, kupowałem po jego cenie, narzucałem marżę, a i tak sprzedawało się na pniu! Mało tego - ludzie sami pomagali mi w noszeniu, w wykładaniu.
 
Ale Ty to sprzedawałeś osobiście? Wiesz - trudno to sobie wyobrazić - zawodowy piłkarz który jednocześnie prowadzi klubowy bar?
Oczywiście, razem z żoną. Pomagali nam rodzice. Zdecydowana większość klientów to byli kibice, więc rozmawiało się o meczach, o klubie. Byłem taką duszą towarzystwa. Czasem trzeba było stanąć za barem, sprzedawać, ale czy to jakaś ujma? Mówiłem - Cieślik grał za czekoladę, my graliśmy za dwie. I jak chciało się mieć więcej, to trzeba było więcej robić. To nie tak, że z piłki były małe pieniądze. Ale byłem tuż po ślubie, chcieliśmy lepiej urządzić mieszkanie, kupić samochód... Nie czekaliśmy, trzeba było działać.
 
Z tym dostępem do browaru to musiałeś być królem szatni?
Piwo w szatni to - oczywiście bez przesady - była w szatni normalna rzecz. Ale ja to rozdzielałem. Handel był czymś osobnym, granie czymś osobnym. W szatni i na boisku byłem piłkarzem, za barem biznesmenem i starałem się tego pilnować. Gdybym nad tym nie zapanował, zamiast zysków byłyby nieprzyjemności. Ale my mieliśmy w klubie specyficzną atmosferą. Zaczynało brakować wyników, trzeba było przychodzić i zgarniać liście, dbać o stan boiska. Malowaliśmy na przykład płoty. A kawiarenka? Do dziś wszyscy wspominają śniadania przygotowywane przez moją żonę. Dyrektorzy posyłali do roboty, a my po godzince lądowaliśmy w kawiarni i raczyliśmy się pysznymi kanapkami. To cementowało, jako drużyna w dużej mierze dzięki tej kawiarence przetrwaliśmy.
 
Będąc w Szombierkach koło nosa przeszła Ci szansa na olimpijską przygodę w Barcelonie. Bolało?
Bolało, bo byłem blisko, a zablokował mnie jakiś śmieszny przepis... Dostałem wtedy powołanie od trenera Janusza Wójcika na ostatni sparing przed Igrzyskami. Ten sparing pozwolił wskoczyć do tej kadry Andrzejowi Kobylańskiemu z Siarki Tarnobrzeg, który rzutem na taśmę dostał się do samolotu do Barcelony. Mecz był grany na stadionie Polonii Bytom. Mi zrobiono złudne nadzieje. To zresztą my w Szombierkach doszliśmy do tego, że zaszła pomyłka. Dostałem powołanie, ale ktoś przeoczył że urodziłem się w kwietniu 1969 roku. A na Igrzyskach mogli grać tylko ci, którzy urodzili się w drugiej połowie tego roku. No i... przepadło.
 
W końcu - nieco okrężną drogą - trafiłeś do Ruchu. Już bez ingerencji gwarctwa i hutnictwa.
Dostałem dwie propozycje. Z Ruchu i Górnika. W Ruchu był trener Edward Lorens, w Górniku Henryk Apostel i świętej pamięci Piotr Kanclerz. To były naprawdę dwie mocne ekipy. Byłem na rozmowach w obu klubach, ostatecznie wybrałem Ruch. Nie wiem, czy dobrze, czy źle zrobiłem. W Ruchu byłem podstawowym zawodnikiem, może nawet nieźle to wyglądało, ale wszystko przerwała kontuzja. 
 
To był wtedy mocny Ruch, duże nazwiska.
Ochodził akurat Radek Gilewicz, ale byli Dąbrowski, Śrutwa, Fornalik, Wagner... I w dodatku dostałem w końcu szansę debiutu w reprezentacji.
 
Słynne 3 kontynenty w ciągu kilku dni?
Tak, wtedy reprezentacja nie mogła pojechać na zakontraktowane wcześniej spotkania. W Stanach z Meksykiem i z Iranem w Teheranie. I na te mecze, jako kadra narodowa zostaliśmy wydelegowani my - Ruch Chorzów. Całkiem dobrze wypadliśmy! A mi te spotkania zaliczono jako oficjalne występy.
 
To musiała być bardzo ciekawa eskapada. W kadrze zagrałeś, ale dostałeś do niej jakieś powołanie?
Nie, powołania nie było. To był dziwny układ, nawet nie mogę się wypowiedzieć, bo nie wiem dlaczego pojechaliśmy akurat my. Na pewno Ruch za to nie płacił, bo to nie był klub który mógłby sobie na takie wyprawy pozwolić.
 
Ale wiedzieliście, że jedziecie grać jako Polska? Czy biało-czerwone koszulki były niespodzianką już na miejscu?
Nie, od razu było powiedziane, że jedziemy w zastępstwie kadry. Kto komu zrobił wtedy "ukłon", czy ktoś się komuś w ten sposób odwdzięczał - pojęcia nie mam. Zdaję sobie sprawę z tego, że tym reprezentantem na dużym boisku zostałem przypadkowo. My tam jechaliśmy w swoim gronie, więc atmosfera była specyficzna. Zdobyliśmy doświadczenie, przeżyliśmy fajną przygodę. Poznaliśmy na przykład te prawdziwe, muzułmańskie tradycje. Dziś ze względu na głośny problem imigrantów w Europie ta wiedza jest już dość powszechna, ale wtedy to dopiero był dla nas inny świat. Te ich obostrzenia, policja religijna, zasady. W przegubowym autobusie z przodu siedziało 2 mężczyzn, środek był pusty, a z tyłu kłębiły się w ogromnym ścisku kobiety. Nie można było sobie na przykład zrobić na ulicy zdjęcia z kobietą. 
 
Sama specyfika grania ze względu na tą kulturę też była inna?
Mieliśmy tam takie zdarzenie, które zapadło mi w pamięć. W czasie meczu kontuzji doznał Adam Posiłek. Złamanie nogi. Karetka zabrała go do szpitala, czekaliśmy później na niego w hotelu. Karetka go odwiozła, wrócił z gipsem. Wyszlyśmy po niego, chcieliśmy go zanieść na noszach do pokoju, ale zatrzymała nas straż. Nie wolno przenosić go tak w krótkich spodenkach, trzeba go przykryć, żeby przypadkiem gdzieś jakaś kobieta tego nie zobaczyła. Dzisiaj wiemy o tym więcej, jest internet, jest telewizja, ale wtedy to było dla nas szokujące. Kiedy indziej windą jechała jakaś kobieta, wyszła, przeszła kilka metrów i już dwóch gości, którzy pojawili się nie wiadomo skąd zawlokło ją do jakiegoś pokoju. Okazało się, że miała za wysoko hustę na włosach, sukienkę tak do kolan. Wyszła po kwadransie, już z odpowiednio zakrytą twarzą i ubrana do kostek. Tam się trzeba dostosować do ich tradycji i ich religii. Tym bardziej dziwi mnie, że ci ludzie przyjeżdżają dziś do naszego świata, stawiają warunki, a my na siłę mamy się do nich dopasować. To absurd. Byłem tam, widziałem - tam nie ma dyskusji. Masz się zachowywać tak jak oni chcą i kropka. I my powinniśmy w stosunku do nich stosować podobną zasadę na naszych ziemiach.

Stany Zjednoczone to w 1993 to też był dla Was inny świat, ale już chyba w bardziej pozytywnym wymiarze?
Wielka przygoda. Byliśmy w San Francisco, Oakland, zwiedziliśmy więzienie Alcatraz. W Oakland graliśmy na boisku do baseballa i futbolu amerykańskiego. Na jednej stronie boiska była końcówka jakiejś bazy. Nie było to przykryte, po prostu kawałek boiska miał całkiem inną nawierzchnie.
 
A w aspektach czysto sportowych jak wypadliśie w tych spotkaniach? To było poważne granie?
Świetne doświadczenie. W Stanach graliśmy z Meksykiem, ze słynnym Jorge Camposem w bramce. Oni przygotowywali się wtedy do Mistrzostw Świata. I my zremisowaliśmy z nimi wtedy 0:0, a w rzutach karnych byliśmy górą! Meksykanie byli wkurzeni, oni nastawiali się na grę z pierwszą reprezentacją, mieli nawet pomysły by nie wychodzić na boisko w związku z tym że przyjechaliśmy jako kadra B. Po meczu byli wściekli już na siebie, o wymianie koszulek nie było nawet mowy, choć swojej i tak bym nie oddał.


 
Co się stało z Ruchem, skoro tak szybko rozsypała się ta "reprezentacyjna" ekipa a chwilę później Chorzów po raz drugi w historii spadł z Ekstraklasy?
Wszystko zaczęło się jeszcze przed moim przyjściem, a duże znaczenie miał przegrany finał Pucharu Polski w którym "Ecik" Janoszka załatwił Ruch. Szybko zdecydowano przy Cichej o sprzedaży Radka Gilewicza. Potem do Legii przenieśli się Jacek Bednarz i Piotrek Mosór. Z Romka Dąbrowskiego na szybko zrobili reprezentanta i sprzedano go do Turcji. Szybko się ta ekipa rozchodziła. A mnie... załatwił Podbrożny.
 
Co się stało?
Ehh... Środek boiska, odebrałem mu piłkę. Wyprowadzałem ją, a Podbrożny za mną wrócił, wślizgiem od tyłu naskoczył mi na nogę. Złamał mi cały więzozrost, miałem śrubowaną nogę. Do dziś tego nie rozumiem. To był środek boiska, żadnego zagrożenia, żadnego prowokowania. Ja rozumiem, gdyby chwycił za koszulkę, taktycznie zatrzymał akcję. Ale to? Do dziś wkurzają mnie tacy zawodnicy. Jak już wiesz, że musisz sfaulować, to szanuj rywala, zrób to w jak najmniej kolizyjny sposób. A Podbrożny zrobił jak zrobił i ja ucierpiałem. I tak miałem szczęście, że trafiłem na doktora Jurka Grzywocza, który później był u lekarzem przy kadrze Leo Beenhakera. Ale mimo wszystko medycyna wtedy była w innym miejscu. Pauzowałem pół roku, wróciłem, ale to już nie było to.
 
Jerzy Podbrożny przeprosił za tamto zdarzenie?
Nie, nie. Absolutnie. Spotkaliśmy się jeszcze później na Legii, ale nie było z jego strony najmniejszego gestu. Wystarczyło powiedzieć "Adam, nie chciałem", bo wierzę, że tego nie chciał. Ale on wtedy "robił" za gwiazdę i nie okazał szacunku choćby na tyle, by klepnąć w ramię i powiedzieć "sorry".
 
Ten mecz był jakoś specjalnie ostry? Zacięty?
Nie, przegraliśmy 2:0. Jak się później okazało, to był mecz z kategorii tych "dziwnych". I tym bardziej mnie to wkurza, że skoro było wiadomo że musimy przegrać, to tamto zdarzenie było jeszcze bardziej pozbawione sensu. A ja wtedy nawet o niczym nie wiedziałem...
 
Ty zostałeś później - na wiosnę sezonu 1994/95 - wypożyczony do Polonii Warszawa. A Ruch pożegnał się z Ekstraklasą. Faktycznie jakosć tej drużyny tak drastycznie spadła?
Po prostu zaczęły wychodzić takie, a nie inne rzeczy. Trudno byłoby mi powiedzieć, że nie nadawali się ludzie którzy byli na boisku. To był cały łańcuszek powiązań i układów które miały wpływ na kształt tabeli i na tym zostawiłbym ten temat.
 
Mam wrażenie, że uciekasz od tematów tych wszystkich układów...
... bo powiedziałem, że muszę coś do ksiażki zostawić (śmiech)
 
Ale to były takie czasy, że układy stanowiły tło całej kariery, a Ty grałeś też w takich klubach o których w tym kontekście robiło się głośno. Choćby Dyskobolia Grodzisk i słynna wiosna cudów dająca utrzymanie.
Ale mnie ta wiosna minęła, nie byłem już w Grodzisku. Na szczęście! Ja Groclin wspominam bardzo dobrze - właściciel, ośrodek - na tamte czasy to było coś zupełnie wyjątkowego. Ale nie dogadałem się z trenerem i po jesieni odszedłem. Trenerem był wtedy Janusz Białek i... kiedyś do tego wrócę.
 
To tym bardziej musiałeś się uśmiechać widząc co dzieje się wiosną, już bez Ciebie?
Cieszę się, że mnie to minęło, bo w mojej przygodzie z piłką byłby to najczarniejszy moment. Nie chcę być śmieszny, nie chcę udawać, że nigdy o niczym nie wiedziałem. Ale dobrze, że nie uczestniczyłem w tamtej wiośnie, bo dziś spokojnie mogę spojrzeć w lustro. Mam może mniej w portfelu, ale mogę się spotkać z kimkolwiek na jakimkolwiek forum. Niech mi ktoś zarzuci, niech ktoś powie że coś ze mną załatwił na boisku. Jestem gotowy na taką konfrontację!
 
Za Piastem Gliwice w czasach, w których grałeś też ciągnął się mały smrodek?
I widzisz, to jest właśnie problem, że my jako piłkarze jesteśmy najmocniej obwiniani...
 
Bo to Wy byliście wtedy na scenie...
I będąc na niej mieliśmy do powiedzenia tyle, co nic. Gdzieś, ktoś załatwiał swoje interesy. My, zwykli biegacze po boisku nie mieliśmy na to wpływu.

To musiało w takim razie irytować. Grasz, chcesz coś osiągnąć i wiesz że nie pewnych rzeczy nie przeskoczysz.
Dlatego nie chciałem mieć z tym do czynienia. Nie da się uniknąć wszystkiego, nie ma co ukrywać - potem człowiek nie czuje się z tym najlepiej, gdy widzi, że coś jest nie tak. Pytasz potem kogoś na boisku "K**wa, co wy robicie?" a każdy udaje że nic się nie dzieje. A widzisz, że ci ludzie udają, że grają. Było tego trochę. Człowiek musiałby zejść z boiska i podziękować za udział w takim meczu, a to też nie było możliwe. Wiesz, jak się zdarzało w takich Szombierkach? Grałem mecz, walczyłem, przegrywaliśmy. Wchodzę do szatni, zakładam spodnie, a w kieszeni jakieś pieniądze. Wszystkiego się odechciewa.
 
Ruch Chorzów, Widzew Łódź, Lech Poznań - duże marki, a karierę skończyłeś bez żadnych trofeów ma dużym boisku. Nie było szans?
Ubolewam, że trafiałem do klubów w których zawsze była jakaś transformacja, jakiś okres przejściowy. Tu już nie chodzi o Szombierki, ale o Lecha Poznań czy Widzew Łódź. Grałem z takimi ludźmi jak Bosacki, Reiss, Waldek Kryger, Żurawski, a chwilę później zrobiono wielką  wyprzedaż i wyniku nie zrobiliśmy. W Łodzi to samo - drużyna ze Stolarczykiem, Wichniarkiem, Jopem, Boguszem, ale w tle toczył się konflikt Pawelca i Grajewskiego. To był ten czas, kiedy utarło się hasło "ile Ci Widzew obieca tyle nikt inny ci nie da". Miałem trochę pecha, ale wszystko wywalczyłem sobie sam. Gdybym się nie nadawał, pewnie zahaczyłbym szczęśliwie o tą ekstraklasę, ale szybko by mnie wypluła. Dawałem sobie radę.
 
I przez całą karierę walczyłeś o należne wypłaty?
Eh, gdybym wyliczył ile razy zostałem zwyczajnie oszukany. Na przykład przez prezesa Krystiana Rogalę. Ruch w ramach mojego przejścia na Cichą z Szombierek miał Szombierkom zapłacić za mieszkanie w którym mieszkałem. Chciałem w nim zostać po transferze, prezes Ruchu mi to gwarantował. Ale podpisał się tylko on, a ja nie wiedziałem, że aby umowa wykupu tego lokalu była ważna potrzebne były trzy podpisy. Właściwie w każdym klubie musiałem z czegoś rezygnować, od czegoś odstąpić, jakąś kwotę odpuścić. I to się zbierało w bardzo duże sumy. A prawo nas wtedy nie chroniło. Trafiał się jeleń, to się go wykorzystywało. Nie byłem ani pierwszy, ani ostatni, ani najbardziej pokrzywdzony. 


 
Jeszcze w Odrze Wodzisław zaczął wciągać Cię futsal. Zawodowy, ekstraklasowy piłkarz łączący duże boisko z halą?
Po pierwszym półroczu w Wodzisławiu wybiłem bark. Było na tyle poważnie, że trzeba było go śrubować, drutować. Wracając do zdrowia miałem zaległości. Marek Bęben - ówczesny trener bramkarzy Odry - prowadził jednocześnie Clearex Chorzów. Zaproponował, żebym zaległości treningowe odrobił na hali, zwłaszcza że mieszkałem bardzo blisko obiektu chorzowskiego MORiSu. I tak zaczęło mnie to wciągać. Okazało się, że nieźle mi to wychodzi, a trener Bęben po rozmowie z prezesem Zdzisławem Wolnym zaproponowali mi regularną grę na parkietach. Uzgodniliśmy, że spróbuję dopóki to nie przeszkadza. Clearex był wtedy na drugim szczeblurozgrywek. Trener Wolny zaproponował później, że mnie wykupi z Odry i stałem się futsalowcem.
 
Przecież wciąż grałeś w "dużą piłkę"?
Ale czułem się już bezpiecznie. Dysponowałem swoją kartą, bo to ja wyłożyłem pieniądze na transfer. Prezes Wolny jako bardzo honorowy człowiek zapewnił, że nie będzie robił problemów. W wieku 30 lat stałem się wreszcie panem swojej kariery (śmiech).
 
I zdążyłeś jeszcze trafić do wspomnianego wcześniej Widzewa.
To była zabawna historia! Grałem wtedy w Hetmanie Zamość. Dostałem sygnał, że Widzew jest na obozie w Wiśle. Ktoś w moim imieniu zadzwonił do Tadeusza Gapińskiego, że Kryger jest wolny, ma kartę na ręku i może dołączyć do drużyny. Odpowiedź była pozytywna, są zainteresowani. Przyjechałem do ośrodka Startu w Wiśle.
 
- Dzień dobry, Adam Kryger jestem.
 
A tu konsternacja. Patrzą na siebie, myślą "co on tu robi?". Widzę, że coś jest nie tak.
 
- Dobra, to rozbierz się, idź do szatni, wyjdziesz z nami na trening.
 
Pozwolili mi trenować, poszedłem do sztabu zapytać jak to widzą. Powiedzieli, że mam zostać kilka dni, zobaczymy co z tego wyjdzie. Co się okazało? Oni myśleli, że przyjedzie do nich... Waldek Kryger. Jak mnie zobaczyli to głupio im było odmówić więc mnie zostawili. A na treningach okazało się, że w sumie się przydam. I po tym obozie się dogadaliśmy, zostałem graczem Widzewa i grałem tam w podstawowym składzie.
 
Później coraz mocniej przestawiałeś się na futsal. Tam sukcesów i trofeów nie brakowało.
Zaczynałem tam w drugiej lidze, szybko pomogłem Clearexowi zrobić awans. Chwilę później świętowaliśmy pierwszy tytuł mistrzowski, a dalej jakoś to dalej poleciało. To był początek poważnej halówki w Polsce. Nie przypuszczałem, że osiągniemy aż takie wyniki, że będziemy pisać historię tej dyscypliny. To potoczyło się samo - prezes Wolny jest bardzo ambitnym człowiekiem, w szatni spotkały się świetne charaktery.
 
Gość z piłkarskiej Ekstraklasy musiał gwarantować sukces.
A wcale nie! To nie był żaden gwarant, trzeba się do tego nadawać. Swoich sił próbowali tu Piotrek Mosór, Mirek Jaworski, Jarek Potok, Iwanicki, pare innych mocnych nazwisk, ale okazało się, że nie mają do tego predyspozycji. To jest jednak inna gra. I to pokazały choćby nasze mecze z Wisłą Kraków. Żurawski, Frankowski, Kosowski - naprawdę mocny skład. I my wygraliśmy chyba 8:0.
 
To dlaczego udało się akurat Tobie. Sam o sobie mówisz, że nie jesteś jakimś wirtuozem.
Ale gra w hali czy na piasku to wcale nie jest tylko technika i czary z piłką. Jest wiele innych elementów które weryfikują czy się do tego nadajesz. Sposób poruszania, dynamika, czytanie gry, umiejętność odpowiedniego wyprzedzenia rywala, zmysł taktyczny. Jasne, że nie jestem i nie byłem wirtuozem, bo w tej kategorii umieściłbym Krzyśka Jasińskiego, czy Andrzeja Szłapę. Moja rola w hali jest inna, ale miałem do niej atuty. 
 
Zmieniliście Chorzów w stolicę futsalu. Zrobił się z tego profesjonalny klub.
Tak, byliśmy później normalnie opłacani, w naszych obowiązkach leżały treningi, wyjazdy na mecze. Pojawiły się europejskie puchary, wielu reprezentantów. Zaczęły się transmisje w telewizji, a w samej hali brakowało momentami miejsca nawet na schodach. Napisaliśmy historię, bez dwóch zdań. Życzyłbym każdemu, by miał przyjemność gry w tak profesjonalnym klubie jak Clearex. Pan Wolny był dla mnie gigantem. Niczego nam nie brakowało, tak to powinno wyglądać wszędzie.
 
Jak wspominasz Ligę Mistrzów?
Uczyliśmy się wtedy futsalu. Zobaczyliśmy jak to w świecie wygląda. U nas ta dyscyplina do dziś kuleje, nie może się rozbujać. We Włoszech, w Hiszpanii, w Portugalii to są naprawdę ważne rozgrywki! Są na to nakłady, jest zainteresowanie największych mediów. U nas chciał cos takiego stworzyć prezes Wolny, ale niestety - PZPN trzymał na tym swoją łapę, nie pozwolił mu się uwolnić, stworzyć autonomicznej struktury. Klimat w tych europejskich pucharach był niesamowity. Ale na parkiecie poczuliśmy ile nam jeszcze brakuje. Hiszpanie przejechali nas chyba dziewiątką. U nas grało się wtedy typowo halowo - nie było mowy o jakimś wślizgu, kopnięciu - każde takie zagranie to był gwizdek i przewinienie. A na tej Lidze Mistrzów grali bez skrupułów - ochraniacze, kopanie po nogach i ostra gra. 
 
Pojawił się jeszcze beachsoccer. Znowu dałeś radę.
I znowu trochę przypadkiem. Jak Tomek Iwan zaczął organizować turnieje w Ustce, co później przerodziło się w plażowe mistrzostwa Polski, my przyjeżdżaliśmy tam jako Clearex traktując to jako element przygotowań do sezonu. A to zaczynało przybierać poważną formę, z coraz lepszymi nagrodami, dużymi sponsorami. Zaczęła funkcjonować reprezentacja. A to znowu całkiem inny sport, znowu nie dla wszystkich. 
 
Nie ma co bagatelizować - odnalazłeś się w trzech różnych dyscyplinach, tak to trzeba traktować?
Tak. Trawa, parkiet, piasek - trzy różne podłoża, to już ogromna różnica. Zupełnie inne są piłki. Inne obuwie. Gra się inaczej, inna jest taktyka, inaczej się porusza. Jasne, że piłka to piłka, ale tych różnic jest mnóstwo. Ja nie byłem wielkim piłkarzem, bo nie byłem piłkarzem efektownym. Ale zawsze miałem technikę użytkową na wystarczającym poziomie. Przyjąć, uderzyć, poprowadzić, podać - nie ma problemu. Do tego miałem zdrowie. Ale nie ma co oszukiwać - największe mecze, największe emocje i adrenalinę budziły mecze na dużym boisku. Ludzie na trybunach, starcia Lecha z Legią, Widzewa z Legią, czy Ruchu z Górnikiem - to są takie chwile, których nie zapomina się do końca życia. 
autor: Łukasz Michalski

Przeczytaj również