Blisko 54000 kibiców wspierało z trybun Stadionu Śląskiego reprezentację Polski, na którą we wtorkowy wieczór czekał finał barażu o awans na Mistrzostwa Świata. Dzięki bramkom Roberta Lewandowskiego i Piotra Zielińskiego, "biało-czerwony kocioł czarownic" ponownie zapłonął, a podopieczni Czesława Michniewicza będą mieli okazję pojechać na tegoroczny mundial do Kataru.
Szwedzkie demony przegonione. „Biało-czerwoni” jadą do Kataru!
Nadszedł dzień dzisiejszy - tak, wzorem słynnych słów skrzydłowego Kamila Grosickiego, należało zapowiadać mecz o wszystko, czyli finał baraży o awans na najbliższe Mistrzostwa Świata w Katarze. Wtorkowe spotkanie miało dać odpowiedzi na kilka bardzo istotnych pytań - czy „biało-czerwoni” zdołają wywalczyć promocję na czwartą mistrzowską imprezę z rzędu? Czy chorzowski „Kocioł Czarownic” ponownie przyniesie szczęście kadrowiczom? Kto zdoła odnieść zwycięstwo w pojedynku gigantów Robert Lewandowski-Zlatan Ibrahimović?
I wreszcie, czy znaczna część generacji piłkarzy, na czele ze wspomnianym wcześniej najlepszym piłkarzem świata, dostąpi możliwości być może ostatniego wyjazdu w karierze na światowy czempionat? W końcu jak pisaliśmy już wcześniej na naszych łamach, rywalizacja ze Szwedami miała nie tylko zadecydować o awansie na Mistrzostwa Świata, ale także będzie miała ogromny wpływ na przyszłość polskiej piłki w najbliższych latach.
Oczywiście, meczu z reprezentacją Szwecji nie należało nazywać swoistym „last dance”, ale i tak nie dało się ukryć, że na mecz Polaków o tak ogromnym ciężarze gatunkowym, musieliśmy poczekać trochę czasu. Z kolei sam Stadion Śląski i śląscy kibice czekali na tak niezwykłe wydarzenie blisko kilkanaście lat, gdyż rozgrywanych w 2018 roku meczów w ramach Ligi Narodów nie będziemy w tym miejscu klasyfikować. Gdy jeszcze jakiś czas temu chorzowski obiekt był nazywany mianem „narodowego”, to właśnie na nim rozstrzygały się kwestie awansu na imprezy rangi mistrzowskiej.
Nie schodząc za daleko w przeszłość, to właśnie w „Kotle Czarownic” w 2007 roku - dokładnie po wygranym meczu z Belgią - Polacy pod wodzą Leo Beenhakkera mieli okazję świętować historyczny awans na Mistrzostwa Europy. Blisko 6 lat wcześniej, „biało-czerwoni” w Chorzowie stawiali kropkę nad wygranymi eliminacjami, wygrywając efektownie z Norwegami i świętując później powrót na Mistrzostwa Świata po 16 latach przerwy. Wszyscy kibice, zgodnie ze stwierdzeniem, że historia lubi się powtarzać, liczyli na powtórkę tamtych wyczynów.
Niewątpliwie wielu reprezentantów z pewnością uznawało wtorkowy mecz za najważniejszy w swojej karierze. Mecz, w którym absolutnie wykluczone było popełnianie błędów (jak tych z ostatniego pojedynku ze Szkocją), a kluczowe musiało być zachowanie koncentracji i skuteczne wykorzystywanie elementów, z których drużyny prowadzone przez Czesława Michniewicza wręcz słyną.
Wbrew oczekiwaniom wielu, wtorkowy mecz absolutnie nie można było uznać za wyzwanie tak proste jak skręcanie - nomen omen - szwedzkich mebli z Ikei. W końcu jeśli należało bowiem wybrać jednego rywala, który w ostatnim czasie Polakom wyjątkowo „nie leżał”, zdecydowanie byliby to Skandynawowie. Dość powiedzieć, że ostatni raz w meczu o stawkę ze Szwedami zwyciężyliśmy w… 1974 roku - w starciu, które najbardziej mogą pamiętać nasi ojcowie bądź dziadkowie. Wygrana 1:0 po bramce Grzegorza Laty przybliżyła „biało-czerwonych” do miejsca w półfinale MŚ, ale jeśli chodzi o pozytywne akcenty polsko-szwedzkiej rywalizacji, to by było na tyle.
Od tego czasu Szwecja (być może w jednym szeregu z Anglikami i Niemcami) stała się dla nas symbolem nieuchwytności oraz boiskowej niemocy, bo ciężko inaczej to opisać, skoro w ciągu kolejnych 85 latach zdołaliśmy pokonać "żółto-niebieskich" tylko trzykrotnie. Ostatnim akordem bezpośrednich bojów były mistrzostwa Europy z 2021 roku, gdy mecz ze Szwecją miał zadecydować, czy podopieczni siwego bajeranta Paulo Sousy zdołają wyjść z grupy. Również i w tym przypadku wszystko zakończyło się na płonnych nadziejach, a „Trzy Korony” z świetnie dysponowanym Emilem Forsbergiem na czele pokonały Polaków 3:2, robiąc najlepszy użytek ze swoich znaków rozpoznawczych.
Szwedzki team to w końcu zespół imponujący m.in. charakterem, świetną organizacją gry, pragmatycznością oraz rzadkimi utratami piłek w kluczowych sektorach, a dodatkowo - wbrew opinii selekcjonera Jerzego Engela - posiadającym w składzie kilka ciekawych indywidualności, na czele z Emilem Forsbergiem, Alexandrem Isakiem, Dejanem Kulusevskim czy wreszcie przeżywającym swoją czwartą młodość Zlatanem Ibrahimoviciem. Między innymi dlatego to właśnie przyjezdnych uznawano za nieznacznych faworytów wtorkowej rywalizacji, a dodatkowo wśród licznie komentujących kibiców dało się wyczuć sporą dawkę defetyzmu.
Owego pesymizmu nie dało się jednak zauważyć na katowickich ulicach, gdyż już na niespełna 2-3 godziny przed meczem w okolicach centrum pojawiały się tłumy fanów z szalikami i biało-czerwonymi koszulkami. Również na trybunach świetnie przygotowanego Stadionu Śląskiego atmosfera była wręcz przednia, co sprawiało, że w słynnym „Kotle Czarownic” temperatura była bliska wrzenia. Pora było jednak rozpocząć boiskową zabawę, w której wedle wielokrotnie puszczanej piosenki… szwedzkiego zespołu Abba, „zwycięzca bierze wszystko”.
Jeśli chodzi o sam przebieg spotkania, przed pierwszym gwizdkiem przewidywania były właściwie dość jednoznaczne - na murawie miało nie dochodzić do szybkiej wymiany ciosów i licznych kombinacyjnych akcji, a bukmacherzy zapewne przyjęli dość dużo zakładów, że w meczu padnie mniej niż 2,5 bramki. Ku jednak uciesze skromnej, blisko 500-osobowej ekipy kibiców ze Szwecji, to zespół trenera Anderssona wykazywał się większą kulturą gry, opanował dość spokojnie środek pola i tworzył sobie nieco groźniejsze okazje. Na posterunku w każdym momencie stał na szczęście Wojciech Szczęsny - szczególny plus dla bramkarza Juventusu należało jednak zapisać w momencie, gdy zatrzymał on akcje Emila Forsberga, sprokurowaną przez głupią stratę Krystiana Bielika w środku pola.
Natomiast nazywając rzeczy po imieniu, „biało-czerwoni” długo prezentowali się na murawie dość przeciętnie, stosując dalekie piłki jako jedyną możliwość zagrożenia w ofensywie. Spory zawód stanowiła postawa bardzo niewidocznego Piotra Zielińskiego, ale gdy trzeba było wykorzystać sytuację sam na sam, sprokurowaną przez stratę jednego ze Szwedów w okolic 35 metra od swojej bramki, pomocnik Napoli pokazał wyrachowanie godnie topowego zawodnika Europy.
Warto jednak wspomnieć, że gol „Ziela” był już trafieniem na 2:0, bo drugą połowę rozpoczęli po trafieniu z rzutu karnego - a jakże - Roberta Lewandowskiego. Zresztą, druga część gry stanowiło swoiste redemption dla trzech piłkarzy, bo poza wspomnianymi wcześniej Zielińskim i Wojciechem Szczęsnym, sporą cegiełkę do uzyskania korzystanego wyniku dołożył Grzegorz Krychowiak. Na wszech miar krytykowany pomocnik AEK-u Ateny, mający w spotkaniu ze Szkocją spory problem ze zwrotnością i decyzyjnością, w najważniejszym meczu ostatnich miesięcy wprowadził dużo spokoju do środka pola + wywalczył rzut karny, zapewniający otwarcie wyniku.
Od momentu gola Zielińskiego rozpoczęła się prawdziwa fiesta na Stadionie Śląskim, obfitująca w żywiołowy doping oraz sporo wbijanych szpilek (m.in. grupa kibiców śpiewająca Zlatanowi Ibrahimovicowi piosenkę z „Czterdziestolatka” po jego wejściu na murawę). Resztą pozostaje historią - po końcowym gwizdku Polacy mogli bowiem świętować awans na drugie Mistrzostwa Świata z rzędu, przełamując przy okazji tragiczną passę w ostatnich spotkaniach z „żółto-niebieskimi”. - Chcemy podziękować za doping w tym meczu oraz w całym eliminacjach. Widzimy się w Katarze, wielki szacun dla Was - powiedział "na gorąco" w kierunku kibiców kapitan Robert Lewandowski.
- Dokonaliśmy czegoś wyjątkowego. W szeregach tego zespołu jest wielu zawodników i zasługujemy na to, by zagrać na Mundialu lepiej niż cztery lata temu. Atmosfera była fantastyczna, bo gdy ma się takie wsparcie, gra się o wiele łatwiej. To nie był łatwy mecz, a sam przeciwnik był bardzo doświadczony. Ale nie wyszliśmy na miękkich nogach i sporą rolę odegrała głowa. Po strzeleniu pierwszej bramki czuliśmy się pewniej i czuliśmy, że to jest nasz mecz - powiedział na pomeczowej konferencji prasowej pomocnik Grzegorz Krychowiak.