Przemysław Pitry: „Podnieśliśmy GieKSę, przez jedenaście miesięcy nie oglądając wypłaty”

01.10.2019

Śląscy kibice Przemysława Pitrego kojarzyć powinni przede wszystkim z gry dla Górnika Zabrze i katowickiego GKS-u, w którym swego czasu pełnił obowiązki kapitana drużyny. Ponadto, doświadczony napastnik zaliczył ponad 100 występów w ekstraklasie w barwach Amiki Wronki, Lecha Poznań oraz Górnika Łęczna, gdzie grał jeszcze dwa sezony temu. Obecnie 38-latek rywalizuje na czwartoligowych boiskach, gdyż od początku bieżących rozgrywek reprezentuje LKS Jawiszowice.

Rafał Rusek/PressFocus

Mateusz Antczak: Debiut w piłce seniorskiej zaliczył Pan w wieku 15 lat w czwartoligowej Iskrze Pszczyna. Już wtedy przypuszczał Pan, że zaliczy blisko 150 występów w ekstraklasie?

Przemysław Pitry: Gdzie tam… To była zabawa. Wtedy dzieciaki nie siedziały przy komputerach, tylko każdą wolną chwilę spędzaliśmy na boisku. Dwudziestu pięciu obecnych na treningu to była norma. Nie miały miejsca takie sytuacje, jak dzisiaj, żeby trener musiał zastanawiać się jakie ćwiczenia ułożyć pod dziesięciu czy piętnastu zawodników. Poza tym, nawet w ówczesnej Iskrze było kilku lepszych ode mnie i wydawało się, że prędzej oni zrobią jakąkolwiek karierę.

Jednak to Pan w wieku 23 lat trafił za kilka tysięcy i kilkadziesiąt piłek do Zagłębia Sosnowiec, występującego wówczas w II lidze (odpowiedniku dzisiejszej Fortuny I Ligi). Jakie wrażenie zrobiła na Panu tak drastyczna zmiana poziomu gry?

Ogromne, i to na każdej płaszczyźnie. Znalazłem się w zupełnie innym świecie. Adaptacja okazała się tak trudna, że przez pierwsze dwa tygodnie moje życie kręciło się wyłącznie wokół treningów i spania. Poza boiskiem nie robiłem kompletnie nic, oprócz ciągłej regeneracji. Nie mieliśmy dostępu do obecnie stanowiącej standard suplementacji, ani nie znaliśmy żadnych innych metod odpoczynku, więc pozostawało tylko łóżko. Co prawda, dawali nam jakieś tabletki z kreatyną, ale miały one po trzy centymetry i trudno było je w ogóle przełknąć (śmiech). Cieszę się, że zdążyłem grać w czasach, kiedy kluby chętnie pomagały swoim wychowankom, a nie koncentrowały się wyłącznie na zyskach. Jestem wdzięczny Iskrze Pszczyna, że nie komplikowała mojego transferu, a wręcz pomogła mi w wykonaniu milowego kroku.

Mimo wspomnianych trudności, poradził Pan sobie w Sosnowcu i dobrą grą zapracował na transfer do ekstraklasowej Amiki Wronki. Pół roku później klub z Wielkopolski podjął jednak decyzję o fuzji z Lechem Poznań. Jak zapatrywał się Pan wtedy na przymusową zmianę drużyny?

Co prawda, pracodawca pozostawał ten sam, ale sytuacja była wyjątkowo skomplikowana. Zastanawiałem się, czy uda mi się w ogóle utrzymać w zespole. Z grupy trochę ponad dwudziestoosobowej, liczba zawodników wzrosła do około pięćdziesięciu, a mi przyszło rywalizować z takimi napastnikami, jak Piotr Reiss, Karol Gregorek, albo Jacek Dembiński. Byli to piłkarze, którzy już wtedy mogli chwalić się wieloletnim stażem w ekstraklasie, czy nawet występami w reprezentacji narodowej. Miałem jednak wciąż ważny kontrakt, który gwarantował mi grę przez następne trzy lata, a jak wiadomo, niełatwo jest rozwiązać taką umowę.

Skoro wspomniał Pan już o drużynie narodowej... Mało kto wie, że w grudniu 2006 roku znalazł się Pan w kadrze na wyjazdowe starcie przeciwko Zjednoczonym Emiratom Arabskim, a także zaliczył jeden występ z orzełkiem na piersi w towarzyskim meczu przeciwko reprezentacji Śląska. Jak wspomina Pan powołanie od Leo Beenhakkera?

Na pewno byłem bardzo zaskoczony. Pamiętam, że w tamtym sezonie dobrze czułem się pod kątem fizycznym od początku rundy jesiennej, co przełożyło się na przyzwoitą formę. Leo Beenhakker był selekcjonerem, który chętnie dawał szansy nowym zawodnikom i taką obdarzył również mnie. Cieszę się, że miałem okazję polecieć na dwa tygodnie do Dubaju i trenować tam z ówcześnie najlepszymi piłkarzami w Polsce. Szkoda, że nie wystąpiłem w oficjalnym spotkaniu, ale co zwiedziłem, to moje (śmiech). Mecz z reprezentacją Śląska, to także ciekawa przygoda. Tam jednak najważniejszy nie był aspekt sportowy, a szczytny cel, dla którego to wydarzenie zostało zorganizowane.

fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

Płynnie przejdźmy do innego byłego selekcjonera, czyli Franciszka Smudy. Miał Pan okazję współpracować z tym trenerem zarówno w Lechu Poznań, jak i w późniejszym okresie w Górniku Łęczna. Najbardziej interesująca wydaje się jednak historia, kiedy jeszcze dwa lata temu Franciszek Smuda postanowił zmienić Pana pozycję na boisku i na środku obrony ustawił zawodnika, który przez całą karierę występował w roli napastnika.

Przed którymś z meczów trener Smuda wybrał na treningu pierwszą i drugą „jedenastkę”. Ja z Grzegorzem Piesio znaleźliśmy się poza składem, a gdy zauważyliśmy, że w naszej drużynie nie ma żadnych stoperów, postanowiliśmy spróbować swoich sił na tych pozycjach - zwykła ciekawość. Okazało się jednak, że dobrze nam poszło, przez co zaczęliśmy regularnie trenować w nowych rolach. Trwało to może z dwa tygodnie. Później kontuzji kolana nabawił się Maciek Szmatiuk, a trener Smuda po dwóch chwilach zastanowienia rzucił: „Ty, mądrala, dawaj tu!”. Poszedłem i zacząłem grać jako środkowy defensor. Starałem się popełniać jak najmniej błędów, z własnego doświadczenia byłem w stanie mniej więcej przewidzieć zachowanie napastników, a i głową grać potrafiłem. Oczywiście, miałem swoje mankamenty, ale muszę przyznać, że spodobała mi się ta pozycja.

A jaka inna historia związana z trenerem Smudą zapadała Panu najbardziej w pamięci?

Anegdot z trenerem w roli głównej jest mnóstwo, ale nie chciałbym ich zdradzać. Pomimo, że powoli zmierzam już ku końcowi kariery, uważam, że to co wydarzyło się w szatni, powinno w niej pozostać. Nie każdy lubi, gdy się o nim mówi bez jego wiedzy. Sam miałem kiedyś taką sytuację i wiem, że nie zawsze jest to odbierane pozytywnie. Mogę natomiast przytoczyć jedno z moich ulubionych powiedzeń trenera Smudy, które usłyszał już niejeden jego podopieczny. Brzmiało ono tak: „Ruszasz się, jakbyś się gipsu nawpier***”.

Zmierzając na inny biegun profesjonalizmu, co może Pan powiedzieć o pracy w Górniku Zabrze z ostatnio niemogącym cieszyć się zawodowym powodzeniem Adamem Nawałką?

Z trenerem Nawałką miałem „przyjemność” współpracować tylko przez pół roku, ale muszę przyznać, że był on profesjonalistą, jak również perfekcjonistą. Jednym się to podobało, a innym nie. W okresie przygotowawczym treningi potrafiły trwać po trzy i pół godziny. Zdarzały się także sytuacje, kiedy do klubu przyjeżdżałem około ósmej, a opuszczałem go po dziewiętnastej. Trener musiał mieć nad wszystkim kontrolę i nic nie mogło się odbyć bez jego wiedzy. Doceniam jego wysoki etos pracy, ale nie jest tajemnicą, że nasze relacje nie były kolorowe. Mam jednak świadomość, że trener nie jest w stanie zawsze zadowolić wszystkich zawodników, więc w żaden sposób tego nie roztrząsam, ani nie chowam specjalnej urazy.

fot. Norbert Barczyk/PressFocus

fot. Norbert Barczyk/PressFocus

Po nie do końca udanym drugim sezonie w Górniku został Pan jednak na Śląsku, by grać dla GKS-u Katowice. Tam, jak się szybko okazało, również nie było różowo. Nie sposób nie zapytać o 11-miesięczny okres bez wypłaty, którego tam Pan doświadczył. Jak to możliwe, że ten klub nie upadł?

Gdyby w tamtej szatni siedzieli inni piłkarze, „GieKSa” dawno byłaby gdzieś w czwartej lidze. Jestem ciekawy, ilu jest w Polsce takich zapaleńców, którzy nie oglądając przez jedenaście miesięcy pieniędzy, dalej by trenowali i zostawiali zdrowie na boisku. Czapki z głów dla wszystkich chłopaków i ludzi, pomagających w tym czasie klubowi. Dzięki zaangażowaniu udało nam się z jakoś z tego wykaraskać. Kluczowa okazała także zmiana na stanowisku prezesa i wsparcie ze strony miasta, gdzie dużą rolę odegrał Wojtek Cygan.

A ma Pan żal do GKS-u za sposób w jaki pożegnali się ze swoim ówczesnym kapitanem i ulubieńcem kibiców?

Pół na pół. Umowa niby była dogadana, ale czułem się jak piąte koło u wozu. Ponadto, finalnie kontrakt nie został ze mną przedłużony, więc ten żal się pojawił. Spędziłem w Katowicach pięć lat i wydaje mi się, że zapisałem się w mniejszy lub większy sposób w pamięci kibiców. Ale ten przykład stanowi także potwierdzenie znanego wszystkim przysłowia, mówiącego że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Dzięki decyzji zarządu GKS-u, trafiłem jeszcze na trzy lata do ekstraklasy. Po rozwiązaniu umowy wyjechałem z rodziną na wakacje, gdzie otrzymałem telefon od prezesa Artura Kapelko. Zatem, z jednej strony był żal, a z drugiej „pomogli mi” przenieść się do Łęcznej.

fot. Norbert Barczyk/PressFocus

fot. Norbert Barczyk/PressFocus

Debiut w ekstraklasie zaliczył Pan w 2006 roku, a ostatni mecz w najwyższej klasie rozgrywkowej rozegrał Pan dwa lata temu właśnie w barwach wspomnianego Górnika Łęczna. Jak przez ten czas zmienił się polski futbol?

Na pewno zmieniła się mentalność młodzieży. Teraz jest im zdecydowanie łatwiej trafić do silnego klubu, i to nie tylko z powodu nowego przepisu. Mają więcej możliwości rozwoju, ale to niestety działa na nich również negatywnie. Jak wiadomo, kiedy ktoś nam coś ułatwia, to często przestajemy to doceniać. Także liczba działających na rynku menadżerów uległa dużej zmianie. Wcześniej nie zdarzały się przypadki, kiedy junior wiązał się z osobą sterującą jego karierą, a obecnie takie sytuacje są na porządku dziennym. Ja swoją pierwszą umowę z menadżerem podpisałem dopiero w wieku 24 lat.

A podejście starszych zawodników?

Tutaj też zauważam różnicę. Kiedy trafiłem do Zagłębia Sosnowiec, grało tam kilku trzydziestolatków. Wtedy mówiło się o nich, że to już końcówka kariery i czas myśleć o emeryturze. Teraz w wieku 36 lat można dalej występować w ekstraklasie, czego przykładem jestem ja, Paweł Brożek, bądź Marcin Wasilewski. Nie wiem, czy wynika to ze zmiany podejścia czy sposobu dbania o swoje zdrowie, ale świadomość zagrożeń również uległa zmianie.

A jak Pan podchodzi do swojego wieku?

Wydaje mi się, że 38 lat to nie jest głęboka emerytura. Marcin Malinowski z czterdziestoma trzema wiosnami na karku dalej radzi sobie w „okręgówce”, więc myślę, że mam jeszcze trochę czasu. Wiem, że zawsze obronię się piłkarsko. Jedynym strachem są kontuzje, o które bardzo łatwo w przypadku nieprzemyślanych działań.

Do końca życia nie da się jednak profesjonalnie uprawiać sportu. Ma Pan już jakiś plan na to, co będzie robił po zakończeniu kariery piłkarza?

Aktualnie biorę udział w trenerskim kursie UEFA A w Białej Podlaskiej. Chciałbym pójść w tym kierunku, ponieważ podoba mi się ten zawód. Czas jednak pokaże, czy uda mi się objąć jakąś drużynę i osiągnąć z nią sukces.

autor: Mateusz Antczak

Przeczytaj również