Ostatni gasi światło? "Serce pęka. Robią z nas idiotów"

27.07.2019

- Nie ma już wiary. My się jeszcze łudzimy, jeszcze resztki myśli o tym, że może się uda siedzą gdzieś z tyłu głowy. Ale ileż można? Drugi tydzień prosimy i błagamy. Na koniec słyszymy, że teraz to my jesteśmy winni, bo nie pracujemy - mówiła po spotkaniu z mediami Renata Kubiak. Jedna z kilkudziesięciu osób pracujących dla chorzowskiego Ruchu wyraziła w ten sposób emocje, jakie targają dziś strajkującą "załogą" 14-krotnych Mistrzów Polski. - Środki muszą się pojawić w poniedziałek. Jeśli nie, to nas nie ma - jasno stawia sprawę Tomasz Ferens, rzecznik prasowy "Niebieskich".

Rafał Rusek/PressFocus

Pracownicy mówią dość

W ciągu minionych dwóch dekad niejednokrotnie problemy finansowe trawiły Ruch i jego drużynę. Z reguły pierwsi sygnały niezadowolenia wyrażali wtedy piłkarze grający na co dzień przy Cichej. Po raz pierwszy w historii 14-krotnych Mistrzów Polski zbuntowali się pracownicy. Strajkują już drugi tydzień. - Wcześniej zawsze się baliśmy - przyznaje pani Renia. 

O pogarszającej się i zmierzającej w stronę beznadziei sytuacji w Chorzowie informujemy na bieżąco. Jeszcze w czwartek pracownicy z Cichej wydali oświadczenie (klik), w którym punktowali braki i problemy w Chorzowie. W piątek spotkali się z mediami. Podczas kolejnych wystąpień potwierdzili właściwie wszystko to, o czym dało się tu słyszeć od kilku dni. - Sytuacja jest dramatyczna. Za chwilę może się okazać, że drużyna nie przystąpi do rozgrywek III ligi. Nie jesteśmy do tego przygotowani ani sportowo, ani organizacyjnie - nakreślił sytuację rzecznik prasowy klubu.

Liga? Jaka liga?

- Pierwszy etap przygotowań przebiegał zgodnie z planem. Razem ze sztabem robiliśmy wszystko, by w perspektywie dwóch lat awansować do II ligi. Takie były tutaj założenia. Podczas obozu dotarła do nas pierwsza zła informacja, ta o bojkocie kibicowskim. Później było tylko gorzej. Rozpoczął się strajk pracowników, straciliśmy podstawowe narzędzia do wykonywania pracy. Nie da się pod względem mentalnym i sportowym przygotować drużyny jeśli nie wiemy, czy następnego dnia odbędzie się trening - przedstawił sytuację ze swojej perspektywy trener Łukasz Bereta.

Zawodnicy Ruchu w ubiegłym tygodniu kilkukrotnie nie wychodził na zajęcia. W czwartek i piątek piłkarze ponownie nie mieli możliwości odbycia normalnego treningu. Stało się niemal pewne, że ostatni przed ligą sparing z rezerwami Podbeskidzia Bielsko-Biała też nie dojdzie do skutku. Sześciu piłkarzy złożyło już wezwania do zapłaty zaległych pieniędzy, co jest pierwszym krokiem procedury rozwiązywania umów z winy klubu. "Niebiescy" na 8 dni przed startem ligi nie uprawnili zresztą do rywalizacji o punkty żadnego z zawodników. Piłkarze nie są ubezpieczeni, nie mają strojów, a to tylko wierzchołek góry problemów uniemożliwiających na dziś Ruchowi start w ligowych zmaganiach. - Nie mamy zabezpieczenia ochrony, nie mamy zabezpieczenia medycznego, nie mamy wykupionej polisy OC przy organizacji imprez masowych. Całą zeszłą rundę graliśmy "na kredyt" i wobec praktycznie wszystkich podmiotów, do których powinniśmy się zgłosić mamy zadłużenie. Nie wiem, czego w takiej sytuacji oczekują od nas właściciele. Że z własnych środków zrobimy zrzutkę? To trudne, bo od kilku miesięcy sami nie dostajemy wypłat - irytował się Tadeusz Knopik, odpowiadający w Ruchu za organizację meczów. - Były już bardzo trudne sytuacje. Bywało źle, bywało gorzej, bywało i trochę spokojniej. Ale czasów, w których nie ma jak ubrać zawodników ma mecz nie pamiętam! Wiele jestem w stanie wytrzymać. Z wypłatami przez lata bywało różnie. Kiedy brakuje nawet podstawowych narzędzi do pracy, trudno walczyć dalej - tłumaczy Renata Kubiak.

"Robią z nas idiotów"

- Były łzy w oczach, były... - wzrusza się co chwilę pani Renia, która dla wielu kibiców przez lata pracy przy Cichej stała się jednym z symboli klubu. - 26 lat tu robię, więc serce pęka. To jest pół mojego życia. Nie ma już wiary. My się jeszcze łudzimy, jeszcze resztki myśli o tym, że może się uda siedzą gdzieś z tyłu głowy. Ale ileż można? Drugi tydzień prosimy i błagamy. Na koniec słyszymy, że teraz to my jesteśmy winni, bo nie pracujemy - tłumaczy protestująca pracowniczka "Niebieskich". 

W Chorzowie są wściekli, zirytowani, zdesperowani, ale przede wszystkim bezradni. Pracownicy etatowi bez wypłat pozostają od kwietnia. Kiedy kilka dni temu klubowi udało się "załatwić" 40 tysięcy złotych sami zdecydowali, że kwotę należy podzielić między nich, a osoby, które świadcząc usługi na rzecz Ruchu pracują dla niego na podstawie innej formy zatrudnienia. Ci bez pieniędzy są jeszcze dłużej. Wyszło po 1000 złotych "na głowę"... - Każdy jakoś stara się dać sobie radę. Różne bywają sytuacje rodzinne, każdy jakoś to wszystko łata i planuje wydatki. Dla mnie wsparciem jest dziś żona, niektórym pomagają rodzice, jeszcze inni po pracy dorabiają "kilka stówek" by mieć coś na bieżące funkcjonowanie. A co ma powiedzieć Pani Renia, która pracuje w magazynie razem z mężem? Nie dostają pensji przez trzy miesiące, za co mają żyć? - opowiada Tomasz Ferens. - Jest bardzo ciężko. Udało nam się ostatnio "wyżebrać" wypłatę męża, tylko i wyłącznie z powodów rodzinnych. Cały czas jestem z gronem tych ludzi, którzy tu pracują. To dotyczy nas wszystkich, i z wszystkich nas robi się tu idiotów. A nie zasłużyliśmy na to - złości się pani Renia. - Ruch to sentyment, to zostawione w tym miejscu serce. Wszyscy, mimo wielu złych rzeczy które nas spotkały jesteśmy i chcemy pracować. Człowiek nieraz zastanawiał się, czy nie rzucić tego w diabły. Wiele razy. Ale potem coś mówiło: "Gdzie? Przecież ja nie mogę stąd odejść. Jeszcze żyję, jeszcze się ruszam, to dam radę i zostaje" - tłumaczy dlaczego mimo wielu problemów na przestrzeni lat w trudnych momentach decydowała się na pozostanie przy Cichej.

Gdzie jest właściciel?

Większościowi udziałowcy klubu od długiego czasu zdają się umywać ręce od sytuacji panującej dziś przy Cichej. Prezydent Andrzej Kotala poza pozbawionym konkretnej treści komunikatem unika medialnych deklaracji, podobnie jak Aleksander Kurczyk i Zdzisław Bik. Żaden z właścicieli nie spotkał się ze strajkującymi pracownikami, którzy zostali pozostawieni samym sobie. Przyznają zresztą, że udziałowcy od dawna z nimi nie rozmawiają. Tomasz Ferens mówi, że po raz ostatni spotkali się ze Zdzisławem Bikiem jakiś rok temu, ale nie usłyszeli żadnych konkretów, nikt też nie dał im wtedy odczuć, że są ważni dla klubu. - Tak, było takie spotkanie. Rozmawiał z nami pan Bik, ale więcej opowiadał wtedy o swojej rodzinie, swoich problemach i swojej firmie, niż o nas - potwierdza pani Renia. Teraz sama nie wie, co w obecnej sytuacji powiedziałaby, gdyby nadarzyła się okazja do porozmawiania z osobami odpowiedzialnymi za degrengoladę przy Cichej. - Ani nie chcę się zastanawiać, bo pewnie brzydko bym powiedziała. Bo biedny umie się podzielić, a bogaty tłamsi dla siebie - wścieka się po chwili namysłu.

Tym, który stara się namówić właścicieli do wsparcia jest powołany niespełna 3 tygodnie temu na stanowisko wiceprezesa Marcin Waszczuk. W czwartek po raz kolejny spotkał się z pracownikami i z wytłuszczonymi przez nich postulatami starał dotrzeć do panów Bika, Kurczyka i prezydenta Kotali. - Spotkałem się z prezesem Bikiem i prezydentem Kotalą, z prezesem Kurczykiem rozmawiałem telefonicznie. Są podpowiedzi skąd wziąć środki i jakie podjąć ścieżki działania, ale z każdej z tych trzech stron usłyszałem, że nie mogą, nie mają i nie wyłożą więcej pieniędzy - informuje Waszczuk.

- W skrócie słyszymy tyle: jeśli klub ma dalej istnieć i chcemy odzyskać swoje należności, to powinniśmy wrócić do pracy i zrealizować umowę na promocję miasta. To emocjonalny szantaż. A my jesteśmy na skraju wytrzymałości. To kolejna prośba do nas, byśmy kredytowali działalność Ruchu, zaś właściciele nie poczuwają się do odpowiedzialności za jego ratowanie. Słyszymy, że mamy wrócić na tydzień do pracy, zrealizować harmonogram prac w ramach promocji miasta przewidzianych na lipiec i na początku sierpnia na konto trafi 600 tysięcy złotych, z których zostaną uregulowane nasze zaległości. Nawet, gdyby jakimś cudem to się udało, te pieniądze nie wystarczą do startu w rozgrywkach. Na już potrzeba około miliona złotych! - mówi Tomasz Ferens.

Nie ma kibiców, nie ma pieniędzy

Co roku przed startem sezonu Ruch mógł liczyć na zastrzyk gotówki płynącej ze sprzedaży karnetów na nowe rozgrywki. Po tym, jak skonfliktowani z właścicielami klubu fani zdecydowali się bojkotować III-ligowca (więcej tutaj), o sensownych kwotach z tytułu sprzedaży nie ma już mowy. Tym bardziej, że "Niebieskich" zwyczajnie nie stać nawet na drukowanie wejściówek. - Przychód o tej porze roku generowała również sprzedaż gadżetów, czy meczowych koszulek. Tego u nas teraz nie ma - rozkłada ręce Ferens. - Ciągle się mówi o pieniądzach z konkursu na promocję miasta. O to się opiera plan naszego funkcjonowania w kolejnej rundzie. A bez pomocy kibiców jego realizacja też jest niemożliwa. Dopuszczono do bojkotu, do którego doprowadzili właściciele, a to podcinanie gałęzi na której się siedzi - denerwuje się rzecznik 14-krotnych Mistrzów Polski.

- Postawa właścicieli w stosunku do kibiców jest zupełnie niezrozumiała. Dla mnie to po prostu farsa. Do samego końca chcieliśmy nasz konflikt rozwiązać tak, by każda ze stron wyszła z niego z twarzą. Nie chciałem zaczynać bojkotu, ale większość kibiców uznała, że nie ma innego rozwiązania. Tu już nie ma poważnego futbolu - komentował Szymon Michałek, przedstawiciel kibiców i do niedawna kandydat na prezesa klubu. W kilku konkretnych zdaniach punktował błędy i zaniechania akcjonariuszy, którzy w jego przekonaniu doprowadzili do dramatu przy Cichej.

- To wszystko wygląda tak, jak w sensacyjnym filmie, w którym dwa pędzące auta jadą naprzeciw siebie i dążą do zderzenia, a żaden nie zamierza ustąpić. W takiej sytuacji są dziś akcjonariusze względem siebie, ale i względem nas. Tylko że my nie możemy odpuścić, bo nie wierzymy w żadne zapewnienia - podsumowuje relacje między właścicielami Tomasz Ferens. A te odbijają się nie tylko na drużynie III-ligowca, ale też na Akademii "Niebieskich" szkolącej dziś setki dzieciaków.

Co z młodzieżą? Gdzie są składki?

- Jej pracownicy są tu traktowani najgorzej. Jesteśmy w hierarchii na ostatnim miejscu. Kiedyś jeden z akcjonariuszy zaproponował, że akademia będzie miała swoje subkonto i stanie się niezależna. Okazało się, że subkonto zostało stworzone dla łatania dziur w klubie. My nie mamy do niego dostępu, a jesteśmy zadłużeni na każdej płaszczyźnie - zdradza Anna Bargiel, przedstawicielka Akademii. Rzeczywistość wygląda więc następująco - rodzice dzieci płacą składki, które następnie są "przejadane" przez klub. Doszło do sytuacji, w której pod znakiem zapytania stanęły nawet wyjazdy na obozy drużyn młodzieżowych, finansowane rzecz jasna z kieszeni rodziców. - Oni wpłacili pieniądze, ale te nie zostały zapłacone ośrodkowi do którego młodzież ma wyjechać. Termin płatności minął miesiąc temu. Przypuszczam, że w końcu pieniądze na obozy się znajdą, bo w innej sytuacji nie wyobrażam sobie reakcji rodziców. Jak można w ten sposób postąpić? - zastanawia się Bargiel.

- Ze strony właścicieli nie ma żadnego zainteresowania tematem Akademii. Wielokrotnie próbowaliśmy podnosić ten problem. Już wcześniej wielokrotnie myśleliśmy o strajku, ale nie chcieliśmy robić krzywdy dzieciom. One i ich rodzice nam ufali. Być może to było nasze "frajerstwo". Na przełomie maja i czerwca przekazaliśmy rodzicom informację, że od pięciu miesięcy nie dostajemy wypłat. Część z nich była zszokowana. Nie dawaliśmy im tego odczuć, a to trwało wiele lat. W jakiś sposób przywykliśmy do tego, że zaległości w Ruchu są. Czasem dwumiesięczne, czasem czteromiesięczne. Zgadzając się na to trochę przyzwyczailiśmy właścicieli do tej patologii która tu funkcjonuje. Wiedzieli, że mogą nas wykorzystać. Bo tu są trenerzy którzy są w klubie od lat, wcześniej w nim grali, są z nim związani i chcą się dla niego poświęcać - opowiada Łukasz Molek, do niedawna trener grup młodzieżowych Ruchu, dziś asystent Łukasza Berety w sztabie pierwszej drużyny.

Szkoleniowcy młodych "Niebieskich" to kolejna grupa, która ma duże pretensje o to, jak jest traktowana przez właścicieli Ruchu. - Jeden z akcjonariuszy stwierdził, że ta Akademia przynosi mu straty i on do niej musi dokładać. A skoro tak, to może sobie swobodnie dysponować jej środkami. Nie zauważył, że wpływy z transferów naszych wychowanków, takich jak Kamil Grabara, Mateusz Bogusz, czy Przemek Bargiel, a także dziesiątek innych, wychodzących stąd za kilkaset, czy kilka tysięcy złotych to właśnie praca akademii. Z nagród za wicemistrzostwo Polski Juniorów Młodszych, za tytuły Mistrzów Śląska, z dofinansowania za grę w CLJ złotówka do nas nie trafia - opowiada Anna Bargiel, prywatnie mama Przemysława, wytransferowanego z Cichej do włoskiego Milanu za przeszło 350 tysiecy euro.

Przed rozpoczynającym się za miesiąc rokiem szkolnym w Chorzowie właściwie nie wiadomo, co będzie z adeptami futbolu uczącymi się na co dzień w miejscowej szkole sportowej i trenującymi w Akademii "Niebieskich". - Rodzice dzwonią, pytają, a my nie wiemy co im powiedzieć. Nie wiemy co będzie dalej. Dlatego apelujemy do właścicieli: powiedzcie co dalej. Wóz, albo przewóz? Upadamy, czy działamy w dalszym ciągu? - pyta pani Anna.

Ostatni gasi światło?

Sytuacja wydaje się dziś krytyczna, a dni Ruchu w obecnej formule policzone. Spółka ma długi, organizacyjnie leży, pod znakiem zapytania stoi funkcjonowanie ugody zawartej przed sądem z wierzycielami. - Ostatnia rata jest niezapłacona. Jedyne co mogę powiedzieć to to, że zostały podjęte odpowiednie działania by układ ratalny został utrzymany - mówi lakonicznie Marcin Waszczuk. Co z długiem licencyjnym, którego rozliczenia wymaga komisja Śląskiego Związku Piłki Nożnej przed końcem lipca? - Nie mamy w tej chwili tych środków. Jedyną możliwością jest prolongowanie daty spłaty zadłużenia. Mam plan naprawczy, ale jest w nim wciąż sporo niewiadomych. Przede wszystkim to, czy dojdziemy do porozumienia z kibicami - przyznaje wiceprezes Ruchu.

Wydaje się, że wobec skrajnego braku płynności finansowej jedyny przedstawiciel zarządu wkrótce stanie przed obliczem obowiązku postawienia spółki w stan upadłości. - Czuję, że tak jest. Ale są ludzie którzy chcą pomagać, podpowiedzieć. Wokół Ruchu wciąż jest wielu pasjonatów. Są jeszcze przepisy prawa. Najgorszy z nich mówi o tym, czego sobie w ogóle nie wyobrażam. O tym, że miałbym jako wiceprezes gasić światło, czyli zgłaszać wniosek o upadłość. Mówię o tym, ale nie chcę o tym myśleć. Wierzę, że przy pomocy opatrzności Bożej w ciągu kilku najbliższych dni coś się stanie, ktoś się obudzi i w końcu postawimy Ruch na nogi - sili się na optymizm Waszczuk.

- W czwartek od dyrektora finansowego Ruchu, pana Krawca usłyszeliśmy, że nie jesteśmy winni zaistniałej sytuacji, ale jeśli natychmiast nie wrócimy do pracy, będziemy winni upadkowi klubu. Chciałabym, by nikt tak nie pomyślał. Zrzucanie na nas winy jest po prostu świństwem - tłumaczy Anna Bargiel. - Przez wiele lat byliśmy frajerami. To się skończyło. Frajerami już nie będziemy, nie damy się dusić. Ruch należy teraz do właścicieli - podsumowuje Tomasz Ferens.

autor: Łukasz Michalski

Przeczytaj również