Legia utrzymana. Górnik prawie jak Real!

07.05.2022

To był nieprawdopodobny dzień w Ekstraklasie. Wydawało się, że nic nie przebije meczu w Radomiu, gdzie padło łącznie siedem bramek. I wtedy, cały na biało, wjechał mecz Legii z Górnikiem. Klasyk w Warszawie przyniósł aż osiem bramek, jednak wynik na pewno nie ucieszył kibiców z Zabrza.

Adam Starszyński/PressFocus

A to dlatego, że Górnik zagrał fatalnie w obronie. To drugi przypadek na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, kiedy zabrzanie zdobywali 3 gole na Łazienkowskiej, a pierwszy, w którym nie dały one drużynie zwycięstwa na terenie odwiecznego rywala. 3 bramki na Legii strzelały na przykład ekipy Stali Mielec czy Radomiaka, wygrywając swoje spotkania. Zresztą wiele o całym wydarzeniu mówi fakt, że ostatnią drużyną, która pomimo zdobycia trzech bramek nie wygrała w Warszawie był… Real Madryt, który z Legią spotkał się w 2016 roku w ramach rozgrywek w Lidze Mistrzów. Tamten mecz zakończył się remisem 3:3, natomiast jeśli pod uwagę brać tylko porażki drużyn przyjezdnych, trzeba cofnąć się do roku 2014 i meczu, w którym Legia pokonała Śląsk Wrocław 4:3.

– Ten mecz nie mógł lepiej ułożyć się dla Legii Warszawa – takimi słowami rozpoczął konferencję prasową były trener stołecznego klubu, a obecny szkoleniowiec Górnika Jan Urban. I faktycznie, dla Legii niewiele mogło potoczyć się lepiej. Po drugiej stronie znajdował się jednak zespół z Zabrza, Dariusz Pawłoski i Grzegorz Sandomierski, którzy pierwsze trafienie dla gospodarzy, z 23. sekundy meczu, mają na swoim sumieniu. Pierwszy chybił podanie do partnera oddalonego o nie więcej, niż 3 metry, wrzucając na minę Alasana Manneha, któremu nieco się upiekło, bo jego ostre wejście powinno zostać ukarane żółtym kartonikiem. Golkiper natomiast, choć nieco zmylony rykoszetem od Rafała Janickiego, mógł zachować się lepiej.

Sam trener Urban zdecydował się na kilka roszad w składzie względem standardowego, wiosennego ustawienia. Na wahadłach grę rozpoczęli Cholewiak oraz Pawłowski, w defensywie zaś zabrakło Gryszkiewicza, która oficjalnie nabawił się urazu. Defensor głową jest już jednak chyba w niemieckim Paderborn, z którym jest dość poważnie łączony właściwie od ostatnich sześciu miesięcy.

Nie minęło pięć minut, a piłkę na własnej połowie stracił Przemysław Wiśniewski, posyłając ją wprost pod nogi rywali. Ustawieni szeroko do rozegrania pozostali defensorzy nie zdołali odbudować formacji na czas, dzięki czemu Legia zdobyła drugą bramkę. Wiśniewski słusznie miał pretensje do swoich kolegów pokazując, że stoją oni schowani za przeciwnikami. W początkowej fazie meczu dystans między linią obrony a pomocy wynosił dobre 20 metrów, a piłkarze grający w środku pola nie kwapili się do rozgrywania piłki. Sam „Wiśnia” mógł jednak podjąć lepszą decyzję, zagrywając piłkę do wybiegającego Pawłowskiego (w którego kierunku nie spojrzał), lub w ostateczności do własnego bramkarza. Obrońca wybrał najgorszą możliwą opcję, prokurując stratę drugiego gola.

– Pomimo tego, że staraliśmy się odrabiać straty, to na moment nie miałem wrażenia, że jesteśmy blisko remisu. Legia przede wszystkim wygrała agresywnością. Dzisiaj zespół z Warszawy był lepszy – mówił dalej Urban. Górnik dwukrotnie łapał „kontakt” z rywalem. Najpierw, po dość szczęśliwej akcji rozprowadzonej przez Podolskiego, piłkę do siatki głową skierował Kubica. Gospodarze szybko odpowiedzieli. W niebezpiecznym sektorze boiska piłkę stracił Manneh, a asekurujący go koledzy zwyczajnie nie byli zainteresowani atakiem rywala znajdującego się w jej posiadaniu. Dobre podanie otrzymał Patryk Sokołowski, od którego odbił się Janża, przeciwnika nie potrafił również zatrzymać Janicki, który zawahał się na moment z wybiciem futbolówki. Szansę na zażegnanie niebezpieczeństwa miał tylko jedną.

Przed przerwą z lewej nogi huknął jeszcze Podolski i faktycznie można było mieć nadzieje, że Górnik będzie w stanie odrobić straty. Niestety, zaledwie cztery minuty później mający wszystko pod kontrolą Janża zamiast podać piłkę do Sandomierskiego, zagrał w stronę napastnika drużyny przeciwnej, ani na moment nie podnosząc głowy w kierunku własnej bramki. To oczywiście nie mogło skończyć się inaczej, jak tylko straconym golem.

Okropna połowa w wykonaniu Górnika najwyraźniej nie ruszyła Jana Urbana, który zdecydował się nie wprowadzać żadnych zmian w przerwie spotkania, choć na ławce zasiadał między innymi Szymański czy Pacheco. W efekcie w drugiej części meczu obraz gry nie odmienił się nawet marginalnie. Legia szybko zadała ostateczny cios, choć Josue zmuszony był dobijać piłkę po interwencji Sandomierskiego. Sam napastnik od po strzale ruszył w kierunku piłki, a obrońcy Górnika nie mieli najmniejszego zamiaru odbierać przeciwnikowi radości z bramki, którą ten za chwilę miał strzelić.

Ósmą bramkę w tym sezonie, a siódmą z główki, dołożył jeszcze Krzysztof Kubica, ostatecznie ustalając wynik meczu. Trener Urban w końcu zdecydował się na wprowadzenie zmian, ściągając z boiska słabo grających Nowaka i Manneha, Piotra Krawczyka, który przez godzinę gry zaliczył 18 dotknięć piłki oraz kontuzjowanego Przemka Wiśniewskiego. Trener konsekwentnie, być może z premedytacją, a być może ze względu na ustalenia wynikające z wypożyczenia, stawia na Hiszpana Higinio Marina, którego fani mają serdecznie dość, gdyż nie wnosi on ani jednego pozytywu do gry zespołu. Profesjonalny debiut w ekstraklasie zaliczył także 18-letni Mateusz Ziółkowski. Ten nieźle zapowiadający się skrzydłowy trenował z pierwszym zespołem podczas sezonu przygotowawczego i miał okazję grać w sparingach. Kilkukrotnie pojawiał się w szerokiej kadrze, aby w Warszawie zastąpić Wiśniewskiego, przez krótki okres gry zdążył złapać swoją pierwszą żółtą kartkę w karierze. W kadrze na mecz zabrakło za to Dariusza Stalmacha, który jesienią zaliczył fantastyczny seniorski debiut w meczu domowym przeciwko Legii właśnie.

autor: Antoni Majewski

Przeczytaj również