Przyspieszony kurs trenerskiej dorosłości

30.11.2020

Nie tylko piłkarski świat jeszcze w pierwszym kwartale 2020 nagle się zatrzymał – wtedy jeszcze zadziwiony bardziej niż przerażony tym, że w XXI wieku człowiek okazać się może bezradny wobec czegoś, czego nie widać ani gołym okiem, ani okiem uzbrojonym w lupę, a nawet mikroskop.

Rafał Rusek/PressFocus

Intruz niewiadomego pochodzenia okazuje się wielce demokratyczny: nie odróżnia futbolisty A-klasowego od reprezentanta kraju. Organizatorzy rozgrywek – wszelkie departamenty, wydziały i komisje rozgrywek w spółkach – do dziś, gdy pandemia uderzyła ponownie, po dwakroć (a może i pięciokroć) silniej – wertują wte i wewte kalendarze, by znaleźć w nich terminy na odrabianie zaległości, jakie powstały w wyniku konieczności odwoływania meczów zespołów, w szatni których stwierdzono osoby z wynikiem pozytywnym. Przy czym – wbrew tradycyjnemu rozumieniu tegoż słowa - „pozytywny” wcale nie oznaczał tym razem wieści pomyślnych...

W nieporównanie trudniejszej od działaczy sytuacji znajdują się jednak trenerzy ligowych drużyn. Zmuszeni zostali przecież do eksperymentów na żywym organizmie, próbując radzić sobie z niespodziewanymi przerwami od meczów, treningów, a nawet zwykłych kontaktów międzyludzkich. Żaden z podręczników metodyki szkolenia i żaden wykład w najlepszej szkole trenerów nie mógł przecież przygotować ich na chaos, jaki w codzienne piłkarskie życie wprowadził wspomniany na wstępie intruz o egzotycznym imieniu SARS-CoV-2...

Źle się czuję, trenerze...

No bo przecież o ile na szczeblu centralnym sprawy „ogarniała” Komisja Medyczna PZPN – błyskawicznie reagując „zakazami”, „nakazami” i „kwarantannami” na opłacane przez związek badania, o tyle na niższych szczeblach można było co najwyżej odbierać telefony od podopiecznych: „Trenerze, źle się czuję...”.

- Mam wrażenie, że w nowym sezonie byliśmy pierwsi w środowisku piłkarskim – mówi Krzysztof Górecko, szkoleniowiec trzecioligowego Gwarka z Tarnowskich Gór. Jego podopieczni zdążyli zainaugurować sezon 2020/21, ale zaraz potem – grupowo – wysłani zostali na przymusową kwarantannę. Przepisy były wówczas bardziej rygorystyczne niż dziś; wystarczył jeden wykryty przypadek w grupie, by zamknąć w domach wszystkich jej członków. - Sanepid badał każdego z nas; ale że w drużynie mam chłopaków z różnych miast, różne były terminy poddawania ich testom. Nawet więc ci, którzy ostatecznie otrzymywali wynik negatywny, wracali do zajęć w różnych terminach. Najdłuższa izolacja mojego zawodnika trwała cztery tygodnie; większość spędziła w domach kilkanaście dni.

Ze sportowego punktu widzenia, taka przerwa od zajęć to... faktyczne zabójstwo dla formy i dyspozycji wypracowanej wcześniej. - Przygotowania do sezonu zabrały nam sześć tygodni. I w zasadzie... poszły na marne; dwutygodniowa przerwa od wspólnych zajęć zaraz po tym okresie powoduje, że z poziomu wypracowanego podczas owych przygotowań spada się praktycznie do zera. Powrót do gry oznaczał więc dla nas praktycznie grę „z marszu”, jakbyśmy do tej ligi przystąpili bez wcześniej wykonanej pracy – wyjaśnia Górecko. W warunkach domowych popracować można nad siłą, ale już nad wytrzymałością – niespecjalnie. Nie każdy z piłkarzy ma w domu choćby rowerek stacjonarny...

Kwarantanna z sudoku

- Ćwiczenia wzmacniające, stabilizacyjne, ale i... mentalne – wymienia zakres „zadań domowych” zleconych podopiecznym trener czwartoligowego Ruchu z Radzionkowa, Marcin Dziewulski. Na jego drużynę przymusowa kwarantanna spadła zupełnie niespodziewanie w momencie, gdy – ze względu na udział w rozgrywkach Pucharu Polski i Pucharu Stulatków – była w bardzo regularnym rytmie meczowym: sobota–środa–sobota. Okazała się – trzeba to podkreślić – również całkiem niezłym sprawdzianem odpowiedzialności poszczególnych graczy oraz całego sztabu trenerskiego. Kiedy dzień po pucharowym starciu z Szombierkami dotarła do klubu informacja o pozytywnym wyniku badań na COVID-19 u jednego z graczy, natychmiast zdecydowano o przerwaniu treningów, poinformowaniu najbliższego rywala (i Śląski ZPN) o konieczności przełożenia meczu, wreszcie – o wspomnianej kwarantannie piłkarzy. A to wszystko - na cztery dni przed oficjalną decyzją Sanepidu o wysłaniu na nią członków zespołu... Dziewulski: - Cały czas zdawaliśmy sobie sprawę, że wirus może dopaść i któregoś z nas; mam przecież w ekipie ludzi, którzy na treningi przychodzą po ośmiogodzinnej dniówce w swym zakładzie pracy, a także uczniów – a wtedy jeszcze szkoły były otwarte. Do pewnego stopnia byliśmy jednak przygotowani na to, co się stało. Już pierwszego dnia kwarantanny wykonałem telefon do każdego – każdego! – piłkarza i odbyłem z każdym 7-8-minutową rozmowę.

Nie chodziło w tych rozmowach o rozpiski zajęć indywidualnych, możliwych do wykonania w domu; te sztab szkoleniowy rozesłał drogą mailową. Trener z podopiecznymi rozmawiał głównie o... korzyściach całej sytuacji. I o... treningu mentalnym. - Jako zawodnik też przywiązywałem do niego dużą wagę, co w pewnym momencie pozwoliło mi zawędrować nawet do ekstraklasy – tłumaczy Dziewulski. Radzionkowianie od swego opiekuna usłyszeli więc, by przymusowe zamknięcie wykorzystali – po pierwsze – na... wyspanie się. Po drugie – na pracę nad własną koncentracją. - Zaproponowałem wyłączenie na parę godzin dziennie telefonu, odcięcie od social mediów i od nadmiaru bodźców, które nieustannie nas rozpraszają w codziennym życiu – wyjaśnia. Zamiast tego – dobra książka według własnego uznania; do tego konkretny film na jednej z platform telewizji internetowej. No i trochę... rozrywek umysłowych zmuszających do koncentracji; takich choćby, jak sudoku. Wszystkie sugestie – jak się okazało po powrocie drużyny do zajęć – zostały przyjęte bardzo ciepło. Dyskusja nad wspomnianym filmem (- Obejrzeli go wszyscy bez wyjątku – zaznacza szkoleniowiec) zakończyła się zaś propozycją obejrzenia kolejnej, podobnej produkcji, tym razem złożoną przez drużynę. - Jestem więc pewien, że od strony mentalnej chłopcy wyszli z tej nieprzyjemnej sytuacji wzmocnieni – dodaje Dziewulski. A o skutkach fizycznych przymusowej kwarantanny... nie chce mówić. - Jedno jest pewne: na pierwsze „powirusowe” zajęcia na naszej sztucznej murawie zawodnicy wybiegali „jak do pożaru”; taki był u nich głód piłki. Urządziliśmy gierkę wewnętrzną, w trakcie której „iskry szły” przy każdym kontakcie, a radość z gry była ogromna – opisuje entuzjazm podopiecznych. W sumie w przypadku „Cidrów” przerwa w treningach trwała 12 dni; po wspomnianym pierwszym przypadku, w ciągu kolejnych 96 godzin pojawiło się bowiem parę kolejnych, co każdorazowo wydłużało okres kwarantanny.

24 godziny przed gwizdkiem

Zarówno w przypadku tarnogórzan, jak i radzionkowian, wirus w ich własnych szatniach nie był jednak jedynym przypadkiem przełożenia meczów. Później przydarzyła im się także przymusowa pauza ze względu na zakażenia wykryte u rywali. - Przyznam szczerze, że akurat odwołanie spotkania z gorzowską Wartą.. niespecjalnie mnie zmartwiło. Przez parę tygodni, odrabiając zaległości, graliśmy co trzy dni i krótka przerwa – choćby na intensywniejszą pracę nad stroną fizyczną, na co przy takim zagęszczeniu spotkań nie było czasu – się nam przydała – zaznacza Krzysztof Górecko. Marcin Dziewulski podobnego „psikusa” (ze strony Polonii Łaziska) przyjął jednak mniej entuzjastycznie. - O odwołaniu meczu dowiedzieliśmy się 24 godziny przed potencjalnym pierwszym gwizdkiem - mówi. - W ciągu kilkudziesięciu kolejnych minut wykonałem sześć telefonów, próbując znaleźć rywala do sparingu. Byliśmy gotowi jechać nawet do Żmigrodu – to 250 kilometrów! - by utrzymać rytm spotkań; mądrzejsi ode mnie trenerzy mówili mi zawsze, że mecz to najlepsze, co może się przydarzyć drużynie. Niestety, nie udało się; zmuszeni byliśmy jedynie do wewnętrznej gierki. Ale takiej naprawdę solidnej – znów nikt w niej nogi nie odstawiał.

Przymusowa zmiana planów – czyli odwołanie spotkania ligowego dzień przed jego planowanym rozegraniem – dotknęło też drugoligowca z Katowic. Błękitni zostali zawróceni do domów w połowie drogi między Stargardem a górnośląską metropolią. - A my byliśmy już po ostatnim przedmeczowym treningu, oczywiście – jak parę poprzednich – ukierunkowanym już na tego przeciwnika. Byliśmy gotowi w każdym elemencie na tę rywalizację – zaznacza opiekun „GieKSy”, Rafał Górak. - Pewnie w pierwszym momencie pojawił się więc cień frustracji: w końcu największą frajdę każdy zawodnik i trener odczuwa w momencie gwizdka rozpoczynającego mistrzowski mecz. Nie jest jednak tak, że poczuliśmy, iż jakaś jednostka treningowa – poświęcona konkretnie Błękitnym – została zmarnowana. Najlepszym dowodem na to wynik naszej potyczki, gdy w końcu do niej doszło – uśmiecha się szkoleniowiec. Przypomnijmy, że dwa tygodnie później katowiczanie wygrali 5:0. Wygrali też inny przełożony z powodu wirusa w szatni rywala mecz – 3:0 we Wrocławiu z rezerwami Śląska (tu sytuacja była nieco inna – o odwołaniu gry w zaplanowanym terminie wiedzieli już kilka dni wcześniej). - Odwołanie meczu może, jak powiedziałem, frustrować. Na pewno natomiast nie wpływa na to, że chłopaki „czują większy luz”. Bywają takie pokusy: „może piwko, może grill” - wiem; sam, jak zawodnik, święty nie byłem... - ale dzisiejsi piłkarze są świadomi swych obowiązków. Pracujemy z inteligentnymi ludźmi – dodaje Rafał Górak.

W poszukiwaniu pozytywów

Różne klasy rozgrywkowe; różne – jak widać – dylematy związane z pandemią i jej wpływem na życie piłkarskie; różne wreszcie sposoby radzenia sobie z jej skutkami. Ta sama wszakże refleksja z punktu widzenia szkoleniowców. - Po pierwsze: musimy pamiętać o tym, że w naszej pracy są sytuacje, na które nie mamy wpływu. Po drugie: moja szatnia, która już coś przegrała i zna smak porażki, wyszła z tamtego sezonu mocniejsza mentalnie, więc takie przeciwności losu ją cementują – to Górak. Górecko: - Od 23 lat pracuję jako trener, od 18 – i to bez przerw – z drużynami seniorskimi, ale to była – wciąż jest, bo przecież jeszcze gramy – najtrudniejsza runda w moim życiu. Ale i najbardziej pouczająca. Nie tylko dla mnie: w ostatnich miesiącach w gronie trenerskim – również z udziałem tych kolegów, którzy pracują w ekstraklasie, bo rozmawiałem wielokrotnie na przykład z Radkiem Sobolewskim – odbyliśmy mnóstwo rozmów, wymieniając się spostrzeżeniami z pracy w okresie pandemii i przymusowych przerw.

Wreszcie Dziewulski, najmłodszy w tym gronie, z najmniejszym doświadczeniem: - Już sama praca w IV lidze, gdzie trener często myśleć musi o wielu innych sprawach, niż tylko sam trening, jest świetną nauką zawodu. A to, co dzieje się przy okazji pandemii: mecze przekładane czasem na dobę przed ich rozegraniem, kilkunastodniowe przerwy w treningach czy „wirusowe” absencje niektórych zawodników na zajęciach to bardzo przyspieszony kurs trenerski; i to najlepszy, bo w praktyce.

Gdyby spojrzeć tylko na owe podsumowania, można by nawet zacząć dopatrywać się w triumfalnym pochodzie SARS-CoV-2 przez świat... pozytywnych elementów. Ale nie o takie wnioski nam przecież chodzi; raczej o to, by raz jeszcze przywołać może banalna, lecz przecież prawdziwą zasadę: „co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Bo przecież odnajdujecie tę myśl w słowach każdego z cytowanych wyżej szkoleniowców, prawda?

autor: Dariusz Leśnikowski

Przeczytaj również