Weekend w Ekstraklasie: Podolski profesorem, rozpędzony Raków górą w szlagierze

06.03.2022

Drużyny z naszego województwa są już po swoich spotkaniach w ramach 24. kolejki PKO Ekstraklasy. Weekendowe wydarzenia zostały w dużej mierze zdominowane przez starcie na szczycie tabeli, które padło łupem "Medalików" z Częstochowy. Podopieczni Marka Papszuna jako pierwsi w tym sezonie zdołali wygrać na stadionie w Poznaniu i dzięki temu awansowali na fotel wicelidera tabeli. Górnik Zabrze odniósł z kolei efektowne zwycięstwo nad Cracovią, natomiast gliwicki Piast spośród śląskich zespołów ma po tej serii gier najmniej powodów do optymizmu. 

Adam Starszyński/PressFocus

Ponownie na zero z tyłu... oraz z przodu

Analizując dokładnie terminarz 24. kolejki PKO Ekstraklasy oraz pory, na jakie zostały zaplanowane mecze z udziałem śląskich zespołów, zgromadzeni przed telewizorami lub na trybunach kibice mogli niejako dawkować sobie emocje, a temperatura oraz napięcie rosły z każdym kolejnym spotkaniem. „Na przystawkę” w sobotnie popołudnie podano bowiem starcie w Lubinie, dokąd wybrał się walczący o utrzymanie miejsca w górnej połowie tabeli Piast Gliwice.

Podopieczni Waldemara Fornalika absolutnie jednak nie jechali na Dolny Śląsk z duszą na ramieniu, gdyż pomijając stojące na słabym poziomie sportowym derby z Górnikiem, gliwiczanie zaczęli 2022 rok względnie dobrze. Dość powiedzieć, że przed sobotnim wyjazdem Piast wygrał oba tegoroczne pojedynki na wyjeździe (oba różnicą 2 goli), a biorąc pod uwagę historię bezpośrednich pojedynków z "Miedziowymi", strzelał on bramki w każdym meczu wyjazdowym oraz nie zanotował porażki w 4 takich spotkaniach z rzędu. Ciekawostką jest za to fakt, że aż trzy z tych pojedynków zakończyły się remisami 2:2.

Gliwiczanie słusznie byli uznawani za faworytów rywalizacji z Zagłębiem - tym bardziej, że podopieczni Piotra Stokowca stracili najwięcej goli spośród wszystkich ekstraklasowiczów, a z sześciu ostatnich pojedynków zdołali wygrać zaledwie jeden. Oczekiwania wobec tego starcia były zatem dość spore, ale wszystkie osoby, spodziewające się zaciętej oraz intensywnej rywalizacji, srogo się zawiodły. Wracając bowiem do nomenklatury powiązanej z jedzeniem, jeśli sobotni mecz miał być przystawką, to ostatecznie okazał się być wyjątkowo ciężkostrawnym bądź po prostu niejadalnym daniem. Groźnych okazji na murawie było bowiem jak na lekarstwo, choć dużo bliżej otwarcia wyniku spotkania i tym samym zapewnienia sobie kompletu punktów byli goście. Kacper Bieszczad instynktownie wybronił jednak uderzenie Michała Chrapka z dość bliskiej odległości.

Im dalej w las, tym optyczna przewaga coraz bardziej przechylała się na korzyść „niebiesko-czerwonych”, ale nie przyniosło to oczekiwanych korzyści. Tym samym Piast zanotował drugi bezbramkowy remis z rzędu, ale i tak można było odnieść wrażenie, że zdobyty punkt bardziej mógł usatysfakcjonować właśnie przyjezdnych. Na lubinian czeka bowiem ciężka walka o utrzymanie ligowego bytu, a „czerwona strefa” zaczyna coraz bardziej się do nich zbliżać. - Zagraliśmy solidny mecz z solidną drużyną. Mam na myśli naszą grę w defensywie, gdzie dobrze funkcjonowaliśmy. Mieliśmy swoje sytuacje, po których mogły paść bramki. W kluczowych momentach być może zabrakło lepszego pomysłu czy dokładności, aby doprowadzić do większej liczby sytuacji podbramkowych. Nie było to jednak łatwe z dobrze zorganizowanym zespołem rywali – przyznał tuż po końcowym gwizdku Waldemar Fornalik, zaznaczając, że remis należy uznać za zasłużony i sprawiedliwy rezultat.

Opiekun Piasta nie mógł odczuwać satysfakcji nie tylko z powodu straconych punktów, ale także ze względu na uraz absolutnego pewniaka do gry w wyjściowym składzie – Martina Konczkowskiego. Do tej pory prawy obrońca (bądź wahadłowy) opuścił w tym sezonie tylko jeden mecz, natomiast w Lubinie z powodu urazu łydki zszedł z murawy po niespełna pięciu minutach. - Od wtorku przepracował cały cykl treningowy z pełnym obciążeniem i dostał zielone światło na grę. Zaczął od pierwszej minuty, ale doszły warunki meczowe, czy inny rodzaj wysiłku, a to spowodowało, że ten uraz się odnowił – dodał szkoleniowiec.

Przy Roosevelta gonią ścisłą czołówkę

Nie da się ukryć, że wielu potraktowało pojedynek w Lubinie jako „mecz do zapomnienia”, a powstałą plamę miały zmazać spotkania niedzielne – w tym szczególnie starcie wagi ciężkiej w Poznaniu. Ale zanim na murawę wybiegli lider tabeli oraz obrońca tytułu w Pucharze Polski, w Zabrzu spotkały się ze sobą dwie dość mocno podrażnione drużyny.

Górnik w ostatnim czasie notował serię trzech meczów bez zwycięstwa, a szczególnie postawa podopiecznych Jana Urbana w ostatnich derbach pozostawiała naprawdę sporo do życzenia. Również i Cracovia miała przy Roosevelta coś do udowodnienia, szczególnie po domowej porażce w ostatni poniedziałek z desperacko walczącym o utrzymanie Bruk-Betem Termaliką. Komu jednak ostatecznie udało się wrócić na dobre tory i umocnić w górnej połowie tabeli?

Wynik 3:0 dla Górnika mówi sam za siebie, choć w tym miejscu trzeba odnotować, że niemal całe spotkanie przebiegło pod całkowitą kontrolą Lukasa Podolskiego i spółki. Celowo wymieniamy w tym miejscu personalia mistrza świata z reprezentacją Niemiec, gdyż doświadczony napastnik brał mniejszy bądź większy udział przy wszystkich zdobytych bramkach przez „Trójkolorowych”. W końcu 36-latek najpierw przeprowadził składną akcję lewym skrzydłem i zanotował asystę przy golu dobrze dysponowanego Roberta Dadoka, a pod koniec pierwszej połowy był zamieszany w akcję na 2:0. Co prawda Piotr Krawczyk zwieńczył otwierające podanie „Poldiego” jedynie strzałem w słupek, ale dobitka Bartosza Nowaka okazała się być już celna.

Prawdziwym „crème de la crème” był jednak decydujący gol na 3:0 z doliczonego czasu II połowy, gdy Podolski przełożył piłkę na lewą nogę i popisał się kapitalnym uderzeniem zza pola karnego. Tym samym zabrzanie w najlepszym możliwym stylu wykorzystali wpadki Lechii oraz Radomiaka, dzięki czemu zespół umocnił się na szóstym miejscu w tabeli, a przy okazji zmniejszył stratę do czwartej lokaty do 4 punktów. Walka o miejsce, które być może zapewni udział w eliminacjach Ligi Konferencji Europy (przy prawdopodobnym triumfie Rakowa bądź Lecha w krajowym pucharze), zapowiada się wręcz pasjonująco.

- Dzisiejszy mecz pokazał dla Górnika i ogólnie dla polskiej ligi, ile znaczy postać Lukasa Podolskiego. Zagrał wręcz koncertowo, nękał nas cały czas i można powiedzieć, że Pan profesor dał nam dzisiaj lekcję – przyznawał „na gorąco” po końcowym gwizdku rozgoryczony trener Jacek Zieliński. Z kolei opiekun Górnika nie omieszkał pochwalić gry całego zespołu, zapewniając, że gdy ten spisuje się dobrze, wspomniany Podolski jest w stanie pokazać pełnię swoich niebagatelnych możliwości. – Zagraliśmy w swoim stylu – tak w dużym skrócie postawę swoich podopiecznych skomentował Jan Urban.

Walka o mistrzostwo się rozkręca

Przechodzimy do głównego dania 24. kolejki. Z jednej strony liderujący Lech - mogący przed niedzielą pochwalić się zdecydowanie najlepszym bilansem bramkowym u siebie, największą ilością zwycięstw jako gospodarz oraz passą 8 meczów z rzędu z golem strzelonym przeciwko Rakowowi. W drugim narożniku rewelacyjnie dysponowani w delegacjach częstochowianie, dysponujący najlepszym dorobkiem punktowym w 2022 roku.

Dodając do tego statystykę, że Lech i Raków wygrały najwięcej spotkań spośród wszystkich ekstraklasowiczów oraz że w każdym z 5 ostatnich meczów między nimi padały minimum 3 gole, na murawie przy Bułgarskiej musiało więc iskrzyć. I faktycznie tak było, a końcowy wynik spowodował, że – cytując znane sformułowanie trenera Macieja Skorży – liga tylko będzie ciekawsza.

Blisko 30000 kibiców na stadionie obserwowało zażartą walkę, choć stricte piłkarskie emocje były zdecydowanie większe dopiero po zmianie stron. W pierwszej połowie ciężko było bowiem doświadczyć dużej ilości strzałów celnych, a w statystykach odnotowano właściwie jedynie próbę Jakuba Kamińskiego, który po minięciu Andrzeja Niewulisa oddał strzał tylko w środek bramki. Imponować mogła za to forma defensorów obu drużyn oraz twardy pressing, stosowany przez podopiecznych Marka Papszuna (aż 38 podjętych prób doskoku do przeciwnika).

Wielu oczekiwało jednak większych konkretów w przodzie, a na to życzenie częstochowianom udało się odpowiedzieć już w 50. minucie. Wówczas znakomite dośrodkowanie w pole karne posłał Ivan Tudor, a Ivi Lopez uprzedził próbującego wyjść z bramki Filipa Bednarka i popisał się celną główką. Tym samym hiszpański snajper już po raz dwunasty w sezonie umieścił piłkę w siatce i umocnił się na drugim miejscu w klasyfikacji strzelców PKO Ekstraklasy. Od tego momentu poznaniacy dość ofiarnie rzucili się do odrabiania strat, ale Raków imponował  solidnością, organizacją i zaangażowaniem we wszystkich formacjach, umiejętnie oddalając ewentualne zagrożenie. Ostatecznie Raków stał się pierwszą drużyną w tym sezonie, która zdołała wygrać przy Bułgarskiej i przy okazji mocno podkręcił on emocje w kontekście walki o mistrzostwo Polski.

W końcu po bardzo prestiżowym zwycięstwie, „Medaliki” awansowały na pozycję wicelidera i tracą zaledwie punkt do aktualnie pierwszej Pogoni. - Szacunek dla całej szatni za zwycięstwo. Długimi fragmentami potrafiliśmy zdominować Lecha i grać na własnych warunkach – przyznał rozentuzjazmowany Marek Papszun podczas programu Liga+ Extra.

– Wiedzieliśmy jak Raków gra w piłkę, dlatego nie chcieliśmy się otwierać. Jak jednak było widać, na boisku miejsca było bardzo mało. Mimo tego stworzyliśmy kilka sytuacji, po których mogliśmy zdobyć bramkę – tak z kolei mówił „na gorąco” pomocnik Lecha Poznań, Radosław Murawski. - W akcji bramkowej Rakowa Bartek Salamon opuścił pole karne, gdzieś tam się przewrócił i w momencie dośrodkowania nie mieliśmy go w polu karnym, a Raków tę jedną jedyną sytuację wykorzystał. Próbowaliśmy zmienić wynik, ale nie potrafiliśmy grać płynnie jak zazwyczaj. Trzeba docenić klasę rywala. Raków bardzo dobrze się bronił, bardzo agresywnie grał w drugiej linii - dodał Maciej Skorża na pomeczowej konferencji prasowej. 

autor: Piotr Porębski

Przeczytaj również