Piotr Ćwielong: „Czułem się jak dziecko, któremu zabrano zabawki, ale udało mu się je odzyskać”

21.11.2019

Piłkarze czwartoligowego LKS-u Goczałkowice-Zdrój z pewnością mogą uznać pierwszą część sezonu za bardzo udaną. Podopieczni Damiana Barona w ostatnich kolejkach rundy jesiennej wywalczyli sobie fotel lidera tabeli, w czym duży udział mieli najbardziej doświadczeni zawodnicy zespołu, na czele z Piotrem Ćwielongiem. To właśnie w czwartoligowcu jednokrotny reprezentant Polski wrócił do gry po ciężkiej kontuzji, a w rozmowie z naszym portalem przyznaje m.in. co umożliwiło mu powrót do pełnej sprawności, czy ma już plany na najbliższą przyszłość oraz co w Goczałkowicach spotkał po raz pierwszy w swojej karierze.

Norbert Barczyk/PressFocus

Nikt nie popada w hurraoptymizm 

Rywalizacja o zakończenie rundy w fotelu lidera gr. II czwartej ligi wyglądała na wyjątkowo zażartą. Jeszcze przed ostatnią serią gier szansę na zajęcie pierwszej pozycji miały aż cztery drużyny - LKS Goczałkowice-Zdrój, rezerwy GKS-u Tychy, Unia Książenice oraz Odra Wodzisław Śląski. Ostatecznie zwycięsko z tej batalii wyszedł pierwszy z wymienionych zespołów, głównie dzięki jego znakomitej formie w końcówce rundy. W ośmiu ostatnich spotkaniach drużyna trenera Damiana Barona zgromadziła na swoim koncie aż 22 punkty (na 24 możliwe), w międzyczasie ogrywając m.in. na wyjeździe aż dwóch z trzech wspomnianych wcześniej kandydatów do awansu.

W ostatniej tegorocznej kolejce zespół potwierdził dobrą dyspozycję i wygrał przy Bogumińskiej z Odrą - gdzieniegdzie określaną mianem największego faworyta do zwycięstwa w swojej grupie. W rozgrywanym przy sztucznym oświetleniu meczu goście pokonali rywala 1:0, dzięki zdobytej bramce w końcówce przez Dawida Ogrockiego. Mimo wypracowania sobie przed wiosną pewnej przewagi nad rywalami, w Goczałkowicach nikt nie popada w hurraoptymizm, a zawodnicy LKS-u zaznaczają, że klub wcale nie ma nadmiernego „ciśnienia” na awans. - W najbliższych miesiącach trzeba życzyć klubowi spokojnej pracy. Jeśli Goczałkowice dalej będą robić to co robią, coś fajnego może z tego powstać. Nic oczywiście nie jest tutaj podejmowane na siłę i wszystko dzieje się w odpowiednim czasie - mówi czołowy zawodnik czwartoligowca, Piotr Ćwielong, dodając przy okazji, że jego zdaniem to nie Odra Wodzisław była dla LKS-u najgroźniejszym rywalem w minionej rundzie. Według jednokrotnego reprezentanta Polski, pod względem kultury gry i posiadanych umiejętności najlepsze wrażenie sprawiły rezerwy pierwszoligowca z Tychów. Mecz z aktualnym wiceliderem tabeli potoczył się jednak dla zespołu   z Goczałkowic wyjątkowo dobrze. Zwycięstwo 2:1 na boisku w Paprocanach zapewnił im nasz rozmówca, zapisując na swoim koncie dublet. 

Wyniki goczałkowiczan mogą również robić o tyle wrażenie, że przez całą rundę musieli oni rozgrywać spotkania „na wyjeździe”. Z powodu modernizacji stadionu oraz bazy treningowej w znanej uzdrowiskowej wsi, LKS rozgrywał swoje domowe mecze w niedalekich Czechowicach-Dziedzicach. Coraz więcej wskazuje jednak na to, że za niedługo lider tabeli będzie mógł wrócić na swoje. - Plany są takie, żeby pierwsze mecze u siebie rozegrać na początku rundy wiosennej. Na razie cały czas trenujemy na naszym boisku hybrydowym i powiem szczerze, że nie pamiętam, czy kiedykolwiek miałem okazję trenować na takiej nawierzchni w trakcie swojej kariery. Na niej będziemy również rozgrywać swoje mecze ligowe, tak więc warunki mamy naprawdę dobre. Wiadomo jednak że cały czas jest to teren budowy i nie możemy w Goczałkowicach rozgrywać meczów ligowych. To jest nasz największy problem, bo podejrzewam że grając u siebie, a nie na boisku sztucznym, bylibyśmy jeszcze mocniejsi - zaznacza piłkarz.

 

 

„Pepe” odzyskał… zabawki

Już w tym momencie ciężko nie docenić formy LKS-u, w czym tkwi duża zasługa byłego zawodnika Ruchu Chorzów, Śląska Wrocław i Wisły Kraków. Od momentu podpisania kontraktu z czwartoligowcem na początku września, Ćwielong rozegrał dziewięć ligowych spotkań, w których zdobył cztery bramki. Warto jednak wspomnieć, że po raz pierwszy na listę strzelców wpisał się dopiero pod koniec października, a wszystkie wspomniane gole zdobył w trzech z czterech ostatnich spotkaniach. 

- Wcale nie było tak, że po przyjściu do Goczałkowic od razu ruszyłem i grałem to co chciałem. Podczas swoich początków, czyli pierwszych meczów i treningów z drużyną, wcale nie czułem się całkowicie pewnie. W końcu znalazłem się w nowym zespole, a swoje odegrały również kontuzje i fakt, że rozgrywamy mecze na sztucznym boisku. Lekarz i rehabilitant mówili mi, żebym w ogóle nie wchodził na taką murawę, więc tych początków faktycznie się obawiałem. Wszystko jednak przeszło dzięki szybkiej aklimatyzacji. Jeśli rok nie było się na boisku, to każdy trening i gra były dla mnie przyjemnością. Czułem się jak takie dziecko, któremu zabrano zabawki, ale udało mu się je odzyskać. Końcówka roku w moim wykonaniu faktycznie była najlepsza, ale czy to dobrze czy źle, że runda już się skończyła? Nie wiem. Teraz będę miał więcej czasu, żeby przygotować się pod względem fizycznym i myślę, że może to wszystko wyglądać jeszcze lepiej. Znam swoje zdrowie i organizm, także o to się nie martwię - przyznaje skrzydłowy.

 

Piotr Ćwielong w barwach swojego aktualnego klubu (fot: Grzegorz Matla)

Tak dobra dyspozycja Ćwielonga może o tyle cieszyć, że jeszcze w styczniu br. zawodnik wypowiadał się na łamach Katowickiego Sportu w następujący sposób. - Nie ukrywam, że jestem trochę załamany. Tyle lat grałem w piłkę, a dziś wiem, że to już praktycznie koniec. Operację na Achillesa przeszedłem w lipcu. Myślałem, że jest okej. Wróciłem do treningu, grałem w czwartoligowych rezerwach, dwa razy byłem na ławce w meczu pierwszej ligi. Czułem się dobrze, zrealizowałem grudniową rozpiskę, wybiegałem ją. A na badaniach strzeliło… Pojechałem do Pawła Larysza, zrobił mi USG. Gdy z jego ust wyszło słowo „naderwanie”, to jakby mi się świat zawalił - mówił w wywiadzie zawodnik, który z powodu urazu ścięgien Achillesa rozegrał tylko jedno oficjalne spotkanie przez blisko rok i do tego musiał przedwcześnie opuścić pierwszoligowy GKS Tychy.

W tym momencie pomocnik czuje się jednak w pełni zdrowy i przyznaje, że swój stan zdrowia zawdzięcza m.in. ciężkiej pracy oraz szczęściu. - Miałem jedną operację, a w styczniu byłem tuż przed drugą. Jeśli ktoś przez cały rok kuleje i nie jest w stanie przebiec nawet kilku metrów, to w głowie pojawiają się myśli o tym, że trzeba skończyć karierę. Jak można przecież wciąż być w profesjonalnej piłce, jeśli człowiek nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Stwierdziłem, że nie będę sobie robił zbędnej nadziei i co się wydarzy to się wydarzy. Na szczęście trafiłem wówczas na fajnych ludzi, którzy mi pomogli - od rehabilitacji po doktora, który operował mnie za pomocą najnowocześniejszych metod. Teraz widać, że po tym czasie naprawdę jest dobrze, a wszystkie zabiegi przyniosły odpowiedni efekt. Ale też nie jest tak, że poza meczami i treningami siadam i nic nie robię. Cały czas muszę wzmacniać nogi i ścięgna, żeby były elastyczniejsze i nie dochodziło z nimi do niczego złego. 

Choć jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się to być niemożliwe, być może powrót do całkowitego zdrowia umożliwi naszemu rozmówcy ponownie pojawienie się na boiskach szczebla centralnego. Na razie 33-latek przyznaje, że w ostatnim czasie nie otrzymał żadnej stosownej oferty transferowej. - Nie zdawałem sobie sprawy, że tak szybko wrócę do pełni zdrowia. Trochę tęskno za graniem na profesjonalnym poziomie, ale zobaczymy co wydarzy się w następnych miesiącach. Na razie mamy przerwę w rozgrywkach, a ja w dalszym ciągu jestem w treningu. Jeśli będzie zainteresowanie moją osobą ze strony klubów z wyższych klas rozgrywkowych, na pewno to przemyślę. Najpierw jednak muszą pojawić się jakieś konkretne oferty, żeby można było o czymkolwiek rozmawiać - zaznacza piłkarz, który w trakcie swojej kariery trzykrotnie zdobył mistrzostwo Polski. 

Doświadczenie w cenie 

Obecnie, poza grą na piątym poziomie rozgrywkowym, Ćwielong stara się nabywać doświadczenie w pracy trenerskiej, rozwijając m.in. swój autorski projekt szkolenia młodzieży. - Chciałbym być trenerem, a w ostatnim czasie miałem okazję przebywać z kadrą podokręgu Katowice z rocznika 2008. Poza tym otworzyłem swoją szkółkę, w której trenuje dzieci indywidualnie pod kątem techniki. Wiem że w polskich klubach trenerzy mniej na to zwracają uwagę, a jeśli nie mniej, to po prostu mają mało czasu, żeby indywidualnie podchodzić do każdego zawodnika. Dlatego postanowiłem się tym zająć i cieszę się z tej decyzji. Mam grupę fajnych młodych piłkarzy, więc tylko mogę być zadowolony.

A czy poza tym Ćwielong stara się być również mentorem dla sporej grupy zawodników, która dopiero wchodzi na seniorski poziom? - Nigdy nie wywyższałem się, bo grałem na wyższych poziomach rozgrywkowych i nie uważałem, że przez to ktoś musi mnie słuchać. W zespole znajduje się jednak grupa młodych zawodników, więc jeżeli będą mieli oni jakieś problemy, zawsze mogą do nas przyjść, a my będziemy chcieli im pomóc - mówi piłkarz. Co ciekawe, podczas analizy kadry LKS-u można znaleźć jeszcze kilku innych zawodników, który swoim CV wyróżniają się na poziomie IV Ligi i również mogliby pełnić w klubie tzw. funkcje mentorskie. Mowa o m.in. Łukaszu Hanzelu, mającym na swoim koncie 172 występy w Ekstraklasie oraz grę w takich klubach jak Ruch Chorzów czy Piast Gliwice. Dzięki takim nazwiskom w kadrze można stwierdzić, że goczałkowiczanie śmiało mogą powalczyć wiosną o obronę fotelu lidera tabeli.

- Łukasza można uznać za tzw. zapalnik, dla którego zdecydowałem się na transfer do Goczałkowic. Znamy się bowiem już od dłuższego czasu i wiem, że na boisku mogę na niego liczyć. W tym miejscu warto jeszcze wyróżnić Damiana Furczyka i Kamila Łączka, mającego za sobą występy w drugiej lidze w barwach Rozwoju Katowice. Muszę przyznać, że na placu gry wygląda naprawdę dobrze i gdyby umieścić go w jakimś zespole ze szczebla centralnego, na pewno nie byłoby widać różnicy pod względem poziomu gry. I nie mówię tego tylko dlatego, że gramy ze sobą w jednym zespole. W końcu widzę na co dzień, jakie ma umiejętności. Obowiązki zawodowe i praca spowodowały jednak, że w tym momencie występuje na szczeblu czwartej ligi. Uważam że w zespole, biorąc pod uwagę wszystkich zawodników z kadry, wszystko się ze sobą komponuje, dlatego tak dobrze funkcjonujemy - przyznaje popularny "Pepe".

Nad wszystkim czuwa „szef wszystkich szefów”

Obecna pozycja LKS-u nie byłaby jednak możliwa, gdyby nie osoba, którą można określić w Goczałkowicach mianem „szefa wszystkich szefów”. Mowa oczywiście o Łukaszu Piszczku - byłym już reprezentancie Polski, który gdy tylko ma możliwość, pojawia się w swojej rodzinnej wsi i uczestniczy w meczach i treningach czwartoligowca. Poza dbaniem o rozwój rodzinnego klubu, w którym rozpoczął swoją bogatą karierę, popularny „Piszczu” zainicjował powstanie w swojej wsi akademii Borussii Dortmund - pierwszej poza granicami Niemiec. 

Potwierdzeniem częstego uczestnictwa defensora w życiu LKS-u był wspomniany wcześniej mecz zespołu z Odrą Wodzisław. Zanim Piszczek pojawił się na ostatnim w swojej karierze zgrupowaniu reprezentacji Polski, udał się na Bogumińską wraz z czwartoligowcem i de facto kierował jego poczynaniami z ławki trenerskiej. Po zapewnieniu przez drużynę pierwszej pozycji w tabeli, trzy dni później Piszczek rozegrał ostatnie spotkanie w reprezentacyjnej karierze, a kibice pożegnali go owacją na stojąco.

 - Mecz ten na pewno był ogromnym wydarzeniem dla samego Łukasza, bo od debiutu w reprezentacji do wczorajszego meczu spędził w kadrze prawie 13 lat. Był zawodnikiem, który zawsze grał na swoim dobrym poziomie. Z tego można go znać, że do wszystkiego podchodził bardzo profesjonalnie. Najważniejsze jest jednak to, że pomimo tylu spędzonych lat w reprezentacji oraz za granicą, i tak pozostał sobą. To widać za każdym razem gdy wraca do Goczałkowic. Niektórzy przecież z racji tego, że zarabiają dużo pieniędzy mogliby robić coś zupełnie innego niż on. A Łukasz często uczestniczy w treningach LKS-u, także ma kontakty z  innymi zawodnikami, którzy występują w IV Lidze. Kto go pozna wie, że bije od niego pozytywna energia, a do tego zaraża nią innych. Naprawdę należy mu się ogromny szacunek - kończy 33-latek.

autor: Piotr Porębski

Przeczytaj również